Rejs po Jezioraku, wrzesień 2014 r.


Cz. 1: Od wyjazdu z Warszawy do spotkania z Alicją.

        Spotkanie wyjazdowe w Warszawie miało miejsce - zgodnie z uprzednimi ustaleniami - niedaleko stadionu Polonii. Wszyscy zjawili się punktualnie o 15.30, jedynie Grzesiek spóźnił się mniej więcej godzinę, zapewne dlatego, że właśnie on nalegał, aby wyjeżdżać najpóźniej już o 15.15.
        W międzyczasie zaczęło się robić zimno, chmury przewalały się po niebie, lada chwila spodziewaliśmy się ulewy, albo nawet burzy - być może chodziło mu o to, żeby z załogi złożonej z mięczaków uczynić prawdziwych twardych żeglarzy. Emilka miała nawet pomysł wykorzystania wydłużającego się oczekiwania na wypicie herbaty, na szczęście nie dałem się na to namówić, bo pewnie skończyłoby się na zamówieniu dla wszystkich Earl Greya.
        W końcu zjawił się Grzesiek i zapakowaliśmy się do samochodu w sześcioro, nie licząc bagaży - ale to nie znaczy, że złamaliśmy jakikolwiek przepis, bo kapitański samochód był tylko odrobinę mniejszy od jachtu, na który mieliśmy dotrzeć. Przed wyjazdem z miasta udało się naprędce wygrzebać ze stosu toreb, śpiworów i innych maneli czteropak piwa, który nieco umilał pierwszy etap podróży do stacji BP pod Mławą, gdzie dokopaliśmy się do kolejnego czteropaku. Załoga zaczęła więc szybko czuć leniwą i luźną atmosferę rejsową, za to kierowca był coraz bardziej spięty, założyłbym się, że w myślach obliczał ile promili przepływa mu właśnie koło nosa. Athenais dla odmiany grała zupełnie nieczułą na takie pokusy i z lekkim politowaniem myślała ile trucizn pakujemy w siebie dobrowolnie, począwszy od cukru i dwutlenku węgla, poprzez okcydanty od których musiało się roić w tym napoju, aż wreszcie skończywszy na cząstkach metali lekkich, konwektujących ze ścianek aluminiowych puszek.
        Do spożycia przeznaczona została również torebka pełna chińskich krabów o smaku chrupek i druga zawierająca przepyszne, zielone coś, co najbardziej szczypało trzymane pod językiem i było chyba jednakowo chińskie. Tutaj akurat poparłem Athenais, trzymającą się z daleka od podobnych wynalazków i nawet częściowo zacząłem rozumieć potrzebę odżywiania się wyłącznie zdrowymi produktami, przynajmniej do momentu, kiedy okazało się, że za jednakowo niezdrowy uważa ona cukier zawarty w krągłych, lukrowanych pączuszkach, z różanym nadzieniem.
        Równie podejrzane pod względem składu chemicznego okazały się dla niej moje dwa banany, mimo, że na ich etykiecie nie było najmniejszej wzmianki o cukrze w jakiejkolwiek postaci. Porzuciłem wówczas nierozważną próbę umartwiania się za pomocą ekojedzenia i podjąłem w zamian wyzwanie pozbycia się torebki pełnej pachnących, drożdżowych kuleczek. Nie rozumiem, dlaczego część załogi zdecydowała się jednak na importowany plastik, zamiast czysto mazowieckich wypieków. W dodatku pod wpływem wyziewów tego plastiku Major po raz pierwszy opowiedział dowcip o Wodeckim na pustyni. A z drugiej strony każdy był przecież zadowolony z tak osiągniętego kompromisu.
        Równowagę intelektualną zapewniliśmy dzięki stertom wydruków z map Google, zrobionych przez Grześka w celu analizy celów rejsu. Były tam potencjalne biwaki Tomasza, Przylądek Sandacza, Bukowiec i inne miejsca samochodzikowe. Po intensywnej, ożywionej dyskusji kartki pomieszały się kompletnie i wtedy spontanicznie rozpoczął się konkurs rozpoznawania z pamięci, co która mapka przedstawia. Nagrodą był, o ile pamiętam, kolejny chiński przysmak - na szczęście jego konsumpcja nie była obowiązkowa.

        Jak więc widać, już sama niemal trzygodzinna jazda na miejsce pełna była wrażeń i dobrze rokowała na kolejne dni, szczególnie że Major co najmniej raz powtórzył swój legendarny od tamtej pory dowcip o Wodeckim („...ależ wodzu, co wódz...”). I powtarzanie tej anegdotki powtarzało się odtąd z regularnością zegara atomowego. Nie odbyło się za to zaplanowane właśnie na ten czas głośne odczytanie relacji z rejsu, którą cała załoga miała zaakceptować do publikacji. Niestety Athenais z Emilką nie wywiązały się z zadania przygotowania jej jeszcze przed wyjazdem.
        Wreszcie po długiej i wypełnionej wesołym przekomarzaniem się podróży, skręciliśmy w Małdytach z trasy numer siedem na drogę do Zalewa. Wtedy Grzesiek uznał, że wystarczająco udowodnił nam już swój wszechstronnie rozwinięty gust muzyczny i po wielogodzinnej dawce jazzu, popu, soulu, rocka, bluesa, folku, opery i gospel, a nawet zdaje się italo-disco, postanowił gwałtownie przyspieszyć wczuwanie się załogi w klimat jeziorno-szuwarowy i na koniec zapuścił nam szanty. Odśpiewaliśmy pod nosem kolejne przeboje przybrzeżnych tawern, czyli "Hiszpańskie dziewczyny", "Gdzie ta keja", na "Bosman zapiął pas" już nie starczyło czasu, ponieważ w zapadającej gwałtownie ciemności zamajaczyła (chociaż to już przecież wrzesień) tafla jeziora i zaraz potem, minąwszy kilka zabudowań, dojechaliśmy do pomostu, przy którym cumowała nasza łódź.

Rejsowy wieczorek inauguracyjny. Rejsowy wieczorek inauguracyjny.         Przemiły armator wyszedł nam naprzeciw i po serdecznym powitaniu wskazał miejsce, w którym najdogodniej było zjechać najbliżej pomostu, żeby nie przedźwigać się przy przenoszeniu bagaży w ilości wystarczającej na zaopatrzenie kompanii wojska przez miesiąc. Pierwsze co nam się teraz rzuciło w oczy to nazwa jachtu: "Alicja". Żeglowaliśmy już na "Straszku", "Łotrze" i jeszcze innych, których nazw już nie wspomnę, ale jeszcze nigdy nie była to nazwa tak pasująca do klimatu.
Rejsowy wieczorek inauguracyjny. Rejsowy wieczorek inauguracyjny.         Lawirując miedzy krowimi plackami, zaczęliśmy więc przenosić zwartość bagażnika i wrzucać ją przez luki do kabiny; jak zwykle na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że nikt już się w niej nie zmieści i że spać będziemy na pokładzie. Odmiennie niż na początku wszystkich poprzednich rejsów, wstąpiła jednak w załogę niezrozumiała dla mnie chęć natychmiastowego zaprowadzenia porządku i po kwadransie bałagan zniknął, poupychany w jaskółkach, bakistach i innych ukrytych przed oczami postronnych miejscach.
Rejsowy wieczorek inauguracyjny. Rejsowy wieczorek inauguracyjny.         Po uporaniu się ze wszystkimi workami, torbami, kartonami z suchym prowiantem i mokrym piciem zaczęliśmy się zastanawiać, czy jednak nie dopłynąć dziś jeszcze do Bukowca, aby kolejny dzień rozpocząć od wycieczki do dawnego cmentarzyka rodziny Kiele, a według innych źródeł literackich - Gustawa Kodrąba. Jednak dwa czynniki przeważyły. Po pierwsze lekki luz na płetwie sterowej, który bezskutecznie starałem się usunąć, do czego brakło tak naprawdę możliwości technicznych. Była już przecież dziesiąta trzydzieści, kompletna ciemność, nie licząc wąskiego światła z czołowej latarki i tylko jeden klucz numer siedemnaście pożyczony w jedynym barze w Matytach. Rychło okazało się, że nawet dwa nie załatwiłyby sprawy, a po doświadczeniach z maja tego roku nie chcieliśmy wypływać z tak poważnym mankamentem. Po drugie zanim zorganizowałem ten klucz, rozkręcił się na pokładzie wieczorek zapoznawczy pełen żartów, śmiechów i lekkich docinków, a tym samym presja na wypłynięcie gwałtownie zmalała.
Rejsowy wieczorek inauguracyjny. Rejsowy wieczorek inauguracyjny. Rejsowy wieczorek inauguracyjny. Rejsowy wieczorek inauguracyjny.         Zatem dokonaliśmy pierwszej zmiany w ramowym planie rejsu, przesuwając odbijanie na ranek. Główną przyczyną tak swobodnego traktowania planu było właśnie to, że nie mieliśmy wciąż jeszcze gotowej relacji, której musielibyśmy się twardo trzymać i mogliśmy dowolnie kształtować rzeczywistość. Siedzieliśmy to trochę w kabinie, to trochę na pokładzie, rozmawiając na poważne i niepoważne tematy, aż wreszcie kwadrans po północy siły się wyczerpały, ustawiłem budzik na siódmą i poszliśmy spać.

Cz. 2: Od spotkania z Alicją do dębów jak baobaby.

        Rano realizacja zmodyfikowanego wczoraj planu zaczęła się wzorcowo, począwszy od tego, że wszyscy bez szemrania wstali wcześnie i zasiedli do śniadania, na które nasze panie przygotowały kanapki z jakimiś elementami pikoka (to flagowy produkt Lidla) i herbatę Earl Grey, kupioną przez Emilkę specjalnie dla mnie, zapewne na podstawie tego, że na każdym rejsie, przy każdej kolacji i każdym śniadaniu uparcie twierdziłem, że nie cierpię tego smaku. Piłem więc po raz pierwszy od wielu lat kawę rozpuszczalną i nawet nie próbowałem wyobrażać sobie opinii Athenais na temat walorów smakowych i zdrowotnych tego płynu. A nie musiałem tego robić tym bardziej, że na sto procent moja opinia była identyczna... Cukier zastąpiła za to informacja, że nikt nie słyszał w nocy mojego chrapania, co wystarczająco osłodziło mi wysoce podejrzany smak tego napoju.
Poranek w porcie w Matytach. Poranek w porcie w Matytach. Poranek w porcie w Matytach. Poranek w porcie w Matytach.         Koniec końców, wszyscy śniadanie przeżyli. Rozmowy toczyły się na zdecydowanie wyższym poziomie intelektualnym niż wczorajszego wieczora, a jednym z poruszanych tematów była kwestia pochodzenia pseudonimu Joasi. Ona sama uparcie twierdziła, że jego korzenie są francuskie, ja niemniej uparcie proponowałem greckie, przede wszystkim z powodu braku widocznej tremy (czyli dwóch kropek nad literą „i”), co beztrosko zrzucała ona na karb niedostępności odpowiedniej czcionki. Ciężko było mi w to uwierzyć, bo na ogół każdy komputer oferuje do wyboru dowolne znaczki, również hebrajskie czy nordyckie runy, ale z drugiej strony rozumiem, że jako kobieta wolała ująć sobie te dwa tysiące lat, pomiędzy czasami Aleksandra Wielkiego, a epoką trzech muszkieterów. Nie do końca więc mnie jednak nie przekonała i przez cały rejs używałem wymowy klasycznej z wyraźnym „ss” na końcu.
        Wracając do serwowanych na śniadanie potraw, to najbardziej jednak smakowała nam sól z antyzbrylaczami i całkowicie trujący chleb, który miejmy nadzieję, leżąc przez większość nocy tuż obok dojrzewającego awokado i torebki zielonego jęczmienia, miał szansę nabrać od nich drogą indukcji cudownych właściwości uzdrawiających, tudzież konserwujących urodę. Jedyne co mnie tutaj zdziwiło, to fakt konsumowania przez Athenais własnego, oddzielnie magazynowanego chleba na prawdziwym zakwasie, rzekomo w celu całkowitego odkwaszenia organizmu. Niekonsekwencja tego czynu aż biła w oczy, ale ledwo zaczęliśmy dociekać sensu, z pomocą szybko przyszła jej Emilka, kierując rozmowę na boczny tor twierdzeniem,że wobec oczywistego braku wszelkich zasad, podobnie pełnym kwasów wydaje się być Kapitan. Moje pytanie o poziom pH Kapitana pozostało bez odpowiedzi, mimo, że kwestia balansu szczęścia i pecha wydawała mi się naprawdę kluczowa w obliczu czekających nas wkrótce niebezpieczeństw.

Bandera na maszt!
Bandera na maszt!

Bandera na maszt!         Po tak obfitym posiłku, w żaden sposób nieporównywalnym do chleba z dżemem i smalcem, który miał w zwyczaju jadać Pan Samochodzik, przyszła pora na wyruszenie w drogę.
Matyty zostaja za rufą... ...Jeziorak w całej okazałości...         Krótka, zwykła w takich okolicznościach odprawa, Kapitan rozdzielił obowiązki podczas manewru wychodzenia z portu i... w samą porę przypomnieliśmy sobie o wciągnięciu na achtersztag banderki z logo forum, przygotowanej pracowicie w domu przez Athenais i starannie wykańczanej manualnie podczas kolacji i śniadania. W sumie gdybym ja miał się żywić wyłącznie tak kompletnie zdrowymi produktami, też preferowałbym kredkowanie wehikułu.
        Po zakończeniu krótkiej ceremonii z orkiestrą zorganizowaną według wzoru z "Jak rozpętałem II wojnę światową", wreszcie odbiliśmy. Wszystkie niezbędne manewry, jak zawsze, przebiegły sprawnie i bezbłędnie - co znaczy wieloletnie doświadczenie! Matyty powoli zostawały z prawej burty, a potem za rufą, przed nami rozpostarło się szerokie rozlewisko Jezioraka. Wiaterek był łagodny, niebo początkowo dość zachmurzone, szybko zaczęło się przejaśniać, coraz mocniej świeciło słońce i tak już, mimo początkowo niesprzyjających prognoz, miało pozostać do niedzieli.
        Płynęliśmy wpierw wprost na południe, wzdłuż półwyspu Bukowiec, potem zaczęliśmy się stopniowo kierować w stronę wschodniego brzegu, gdyż pierwszym prawdziwym celem wyprawy, umieszczonym w planie ramowym, był desant i patrol wzdłuż brzegu w celu odnalezienia śladów obozowiska Tomasza i dwóch rycerzy spinningu oraz dotarcie do dębu Kapitana Nemo i sprawdzenie czy wisi tam nadal jego przeciwdeszczowy płaszcz z kapturem.

Nie miałem pojęcia co „to” było. Wyglądało na jeziorze jak podłużny paseczek, który bardzo powoli przemierzał zatokę... „Muszę ją schwytać i poszukać właściciela” - postanowiłem.
Nie miałem pojęcia co „to” było. Wyglądało na jeziorze jak podłużny paseczek, który bardzo powoli przemierzał zatokę... „Muszę ją schwytać i poszukać właściciela” - postanowiłem.

W stronę przygody... W stronę przygody...         Już jednak ten pierwszy etap podróży nie minął bez znaków od przygody, na które odpowiadaliśmy po prostu odruchowo. Po pierwsze ukazał się w pewnym momencie tajemniczy przedmiot unoszący się na falach, co jako żywo przypominało nam Fałszywego Ornitologa. Kapitan halsował tam i z powrotem próbując zbliżyć się do niego na odległość rzutu kapokiem. Obiekt został rozpoznany jako pusty, plastikowy kanister, jednak wciąż przechodziliśmy od niego o pół metra zbyt daleko. Major bowiem, mimo rezygnacji z odgrywania Anatola, czyli prób złowienia wieloryba jednym rzutem błyszczki, po wzięciu do ręki bosaka, wciąż nie mógł nim zahaczyć sznurka idącego od kanistra w głąb jeziora. Załoga podzieliła się na stronnictwa obstawiające czy rzeczywiście wyciągniemy płetwonurka, czy raczej mamy do czynienia z klasyczną "pupą".
„Muszę ją schwytać i poszukać właściciela” - postanowiłem.         Wreszcie po trzecim pozostawieniu obiektu za rufą, Kapitan nakazał mi wypchnąć grot za burtę pod wiatr, po czym jacht zaczął żeglować do tyłu, wprost na podejrzany przedmiot. Tym razem musiało się udać, nikt się nie spodziewał jednak, że na końcu linki przywiązany nie będzie ani martwy płetwonurek, ani żywy węgorz, a... jedna zwykła kostka Bauma. A sam kanister podpisany był nazwą pewnej instytucji z Iławy... Nazwę pominę, ze względu na niebezpieczeństwo wplątania się w proces o grube odszkodowanie. Punkt, w którym się znajdowaliśmy leżał akurat na środku rozlewiska i był wyjątkowo mało prawdopodobny, jako miejsce spoczynku kolejnej ciężarówki ze skarbami, zatem wyraziłem przypuszczenie, że jest to po prostu geodezyjnie wyznaczone miejsce filara na trasie przyszłego mostu, który będzie wiódł w poprzek Jezioraka, z Siemian do wielkiego miasta, tudzież parku rozrywki, jakie w niedalekiej przyszłości powstaną na wschodnim brzegu, wokół byłego biwaku Tomasza. Skoro zaś Major podczas połowu przesunął kostkę o dobre pół metra, to w oczywisty sposób przyczyni się do powstania autostrady, gdyż drogowcom nie zejdą się pasy mostu budowanego jednocześnie z obu brzegów. Czy miałem rację, tego do końca nie wiadomo, jednak niewiele innych sensownych hipotez przychodziło nam do głowy. Cóż, przekonamy się podczas kolejnego rejsu.

        Skoro zaś byliśmy coraz bliżej celu, to teraz wreszcie przyszła pora na twórcze dyskusje, które to właściwie miejsce wybrał Tomasz na założenie obozu i śledzenie wydarzeń dziejących się na rozlewisku Jezioraka. Kapitan przed wyjazdem drobiazgowo przejrzał na Gogle centymetr po centymetrze cały wschodni brzeg i wydrukował nawet mapki wysp i rzadkich przecinek pomiędzy trzcinami, te właśnie, które podczas wczorajszej podróży posłużyły nawet do konkursu ze znajomości topografii Jezioraka. A teraz powstał nad nimi gorący spór, czy należy skierować jacht tam gdzie obóz Tomasza wytypował Kapitan, czy tam, gdzie widziała go Emilka. Nie muszę chyba dodawać, że zdanie Kapitana przeważyło, tym bardziej, że on bazował również na długich przedrejsowych przemyśleniach, a nie na spontaniczności i czystej intuicji. Tym bardziej, że wschodni brzeg Jeziorka od wysokości Siemian do przesmyku na Płaskie mieliśmy już „zasadniczo pobieżnie” rozpoznany podczas rejsu kilka lat temu, co prawda jedynie od strony wody. Pamiętam, że zostaliśmy wtedy tylko we trójkę z Kapitanem i Dominiką, bo reszta załogi zdezerterowała i postanowiła spędzić dwa dni w Jerzwałdzie, gdzie akurat miał miejsce kolejny zlot. My zaś po spotkaniu w piątkowym wieczór i sobotni poranek, samotrzeć przepłynęliśmy na nocleg przy pomoście w Siemianach i właśnie wtedy po drodze była okazja przepatrzeć dokładniej okolicę. Tym razem jednak, zamiast spokojnie i leniwie pływać, rozkoszując się wodą i słońcem, mieliśmy zejść na ląd i piechotą przedzierać się przez jakieś straszliwe chaszcze.

        Ostatecznie popłynęliśmy zatem wzdłuż brzegu na południe od wrzynającego się w akwen cypla. Zadanie było jasne: zgodnie z opisem książkowym na biwak zostało wybrane miejsce, w którym rosły dęby przypominające baobaby i należało je teraz odnaleźć. Nieco przekornie proponowałem, aby rozważyć również opcję odwrotną, czyli wypatrywanie czy nie widać gdzieś na brzegu bab jak dęby, ale nie wzbudziło to entuzjazmu, a po krótkim zastanowieniu doszedłem do wniosku, że rzeczywiście ta opcja nie jest atrakcyjna dla nikogo z obecnych na pokładzie.
        Kolejna przygoda była pomysłem wszystkich dziewczyn z załogi, całkiem spontanicznym, gdyż nie słyszałem ani trochę, aby umawiały się one z góry na inscenizację wydarzeń ze "Złotej rękawicy". A teraz, kiedy tylko usłyszeliśmy szuranie miecza po wodorostach i padła komenda częściowego wyciągnięcia go w górę, Athenais z Emilką niby to ochoczo złapały fał i natychmiast zaczęły wzdychać, sapać i udawać, że nie mogą sobie z tym zadaniem poradzić. Atmosfera zaczęła robić się odrobinę nerwowa, podobnie jak na Krasuli podczas burzy, zatem nie pozostało mi nic innego, jak odegrać kwestię Tomasza walczącego z żaglami. Zacząłem sam wyciągać miecz, cedząc dosadnie słowa: „Koniec z partnerstwem na jachcie! To nie partnerstwo, to brakoróbstwo!” Było to równie spontaniczne, mam tylko nadzieję, że cytowałem dokładnie, gdyż wobec narastającego niebezpieczeństwa nie było zupełnie czasu na szukanie odpowiednich fragmentów w książce. Ale do tej pory przy każdej okazji staraliśmy się wplatać dialogi powieściowe w kolejne rozmowy.

Po kilkunastu minutach podróży ujrzałem przy wschodnim brzegu niewielką, malowniczą zatoczkę niezbyt zarośniętą szuwarami.
Po kilkunastu minutach podróży ujrzałem przy wschodnim brzegu niewielką, malowniczą zatoczkę niezbyt zarośniętą szuwarami.
Po kilkunastu minutach podróży ujrzałem przy wschodnim brzegu niewielką, malowniczą zatoczkę niezbyt zarośniętą szuwarami.
Desant na brzeg...
15 rocznica.

15 rocznica.         Pierwsze miejsce, do którego chcieliśmy dobić, szeroka przecinka pomiędzy trzcinami, tuż poniżej cypla, okazało się być całkowicie poza zasięgiem. Armator na samym początku ostrzegał, że poziom jeziora obniżył się ostatnio o około dwadzieścia centymetrów i rzeczywiście wszędzie to było widać po jaśniejszym pasie na łodygach trzcin. Major trzymając cumę zeskoczył jako desant, jednak nawet wówczas jacht nie był aż tak płytko zanurzony, żeby dojść do brzegu. Na nic zdały się wszystkie wysiłki i Major poprzestał na wizji lokalnej, po czym wrócił na pokład, jako łup przynosząc ogromną kanię. Usiłował nam nawet wmówić, że był to okolicznościowy bukiet dla żony z okazji piętnastej rocznicy ślubu i że cały czas szukał, w jaki sposób zrekompensować Justynie rezygnację z podpalenia chińskiego lampionu podczas wczorajszego wieczoru i z degustacji dwóch butelek wybornego porzeczkowego wina musującego, które przywiózł potajemnie z Warszawy. Rzeczywiście pojawił się wczoraj wątek lampionu, ale nie wzbudził entuzjazmu wśród załogi, być może z powodu skrajnego przesytu innymi chińskimi wyrobami. Z kolei wino musujące uznane zostało za niezupełnie odpowiednie na pokładzie jachtu, gdzie na ogół unikamy spożywania napojów wyskokowych... a jakoś nikomu nie chciało się schodzić na brzeg tylko w celu konsumpcji zawartości tych flaszek.
Po kilkunastu minutach podróży ujrzałem przy wschodnim brzegu niewielką, malowniczą zatoczkę niezbyt zarośniętą szuwarami. Brzeg był tu suchy, trawiasty, rosło na nim z rzadka kilka starych dębów przypominających baobaby. Po kilkunastu minutach podróży ujrzałem przy wschodnim brzegu niewielką, malowniczą zatoczkę niezbyt zarośniętą szuwarami. Brzeg był tu suchy, trawiasty, rosło na nim z rzadka kilka starych dębów przypominających baobaby.         Znów wywiązała się dyskusja, czy nie lepiej opłynąć przylądek i wylądować na północ od niego, tym bardziej, że nawet z naszej pozycji zasłaniał on widok na Czaplak. Ostatecznie jednak popłynęliśmy na południe, zbadać kolejny biwak wyszukany na mapie Gogle. Podejście do niego również było problematyczne, ale tu po pierwsze woda była głębsza o kilkanaście centymetrów, a poza tym sterczał z niej szkielet zrujnowanego pomostu. Major znów zamienił spinning na cumę i zeskoczył z nią do wody. Dołączyłem teraz do niego, ale nawet we dwóch nie daliśmy rady podholować jachtu do samego brzegu. Zostało około dwóch metrów wody płytkiej do pół łydki, ale nie głębokość była problemem. Jacht stał skierowany do brzegu wysokim dziobem, więc zejście było i niewygodne, i niebezpieczne. Mimo to zdecydowaliśmy się na dłuższy postój, okolica wyglądała obiecująco, przy brzegu rósł szpaler grubych drzew, nie dębów co prawda lecz olch, ale od czego wyobraźnia? Za olchami rozciągała się rozległa łąka i o kilkaset metrów dalej majaczyły kolejne drzewa wyrastające ponad gęstwę niskich zarośli. W kierunku północnym brzeg był zarośnięty lasem i właśnie ten las postanowiliśmy zbadać, gdyż Tomasz obserwując Czaplak musiał od obozowiska kierować się na północ w stronę cypla.
Kapitan zaczął popisywać się raptem sprawnością fizyczną.         Major zajął się budowaniem z walających się wszędzie pieńków czegoś na kształt pomostu umożliwiającego paniom w miarę suche lądowanie. Wkrótce jednak przeszedł znów do biczowania wody spinningiem, a Kapitan zaczął popisywać się raptem sprawnością fizyczną, odbierając po kolei załogantki z dziobu i przenosząc je własnoręcznie na stały ląd. Ramowy plan przewidywał teraz krótki odpoczynek po trudach rejsu i lądowania, a potem oznaczenie na mapie dębu Kapitana Nemo. Niespodziewanie podczas tego odpoczynku załoga zaczęła odczuwać potrzebę dźwigania podczas patrolu niezliczonej liczby rzeczy: kabanosów, serwetek, napojów niewyskokowych... Lista ciągle rosła, a ja zacząłem się czuć jak Robinson Cruzoe, przewożący na brzeg cały majątek pozostały po katastrofie okrętu. Wchodziłem na pokład raz za razem, wracałem na brzeg i zawsze akurat wtedy ktoś przypominał sobie o kolejnej wprost niezbędnej do zabrania rzeczy.
...nieomal zakończyło się to katastrofą...         W końcu tak byłem tym skołowany, że zamiast jak zwykle zeskoczyć wprost do wody, spróbowałem zejść z dziobu na poustawiane przez Majora pieńki i nieomal zakończyło się to katastrofą, czyli ześlizgnięciem się wprost we wzburzone dwucentymetrowe fale. Załoga z brzegu oczywiście wykazała głębokie poczucie empatii, natychmiast chwytając za aparaty i strzelając serię zdjęć - widać, że doświadczenie poprzednich rejsów nie poszło na marne... Ale na nieszczęście dla nich zawisłem tylko na rękach na relingu i zdołałem się sam uratować przed nurkowaniem. Wątpię, żeby takie zdjęcie ktokolwiek kupił za nawet średnio grube pieniądze.

Idąc tu brzegiem, zajrzałam do wypróchniałego pnia potężnego dębu, który rośnie o pół kilometra stąd nad brzegiem jeziora. Idąc tu brzegiem, zajrzałam do wypróchniałego pnia potężnego dębu, który rośnie o pół kilometra stąd nad brzegiem jeziora. ...najpierw poszły Emilka i Athenais, zniecierpliwione przedłużającym się relaksem.         A potem wyruszyliśmy ścieżką wzdłuż brzegu, to znaczy najpierw poszły Emilka i Athenais, zniecierpliwione przedłużającym się relaksem, po minucie zaczął je gonić Kapitan, a Justyna, Major i ja podnieśliśmy się dopiero po kolejnych dwóch minutach. Skutek był taki, że oczywiście nie mogliśmy się już potem odnaleźć w lesie i w sumie odkrywaliśmy okolicę raczej indywidualnie. Próbowałem wzorem Winnetou czytać tropy z ułamanych gałązek drzew, poruszonej ściółki i śladów na piasku, co czasem nawet się udawało - dopóki nie odeszliśmy od podmokłego brzegu i nie weszliśmy na łąkę porośniętą gęstą, sięgającą pasa trawą. Trop się urwał i jedyne co pozostało to intuicja. Cały czas wypatrywaliśmy dębów, których jednak nie było ani śladu, oprócz jednego ukrytego w gąszczu olch, zupełnie niestety niewypróchniałego, od którego odłamał się za to niedawno ogromny konar. Nie był to więc ten dąb, ale na pewno nie było tam też żadnego innego.
Idąc tu brzegiem, zajrzałam do wypróchniałego pnia potężnego dębu, który rośnie o pół kilometra stąd nad brzegiem jeziora. Idąc tu brzegiem, zajrzałam do wypróchniałego pnia potężnego dębu, który rośnie o pół kilometra stąd nad brzegiem jeziora. Po kilkunastu minutach podróży ujrzałem przy wschodnim brzegu niewielką, malowniczą zatoczkę niezbyt zarośniętą szuwarami. Brzeg był tu suchy, trawiasty, rosło na nim z rzadka kilka starych dębów przypominających baobaby.         Tak czy owak, my we troje dotarliśmy wreszcie do biwaku, na którym Major niedawno zbierał kanie dla Justyny. Zanim zdążyliśmy zagłębić się w las po jego drugiej stronie, wychynęła stamtąd Emilka, twierdząc, że dalej nie ma już nic, co pasowałoby choć pobieżnie do opisów w książce. Oprócz braku dębów, biwak nadawał się za to idealnie. Samego Czaplaka nie było widać,bo zasłaniała go ściana trzcin na prawo, ale wystarczył krótki spacer na cypel, aby móc obserwować tę wyspę, a na wprost rozlewał się Jeziorak, aż po Bukowiec i Siemiany.
        Wracając nie chcieliśmy znów przedzierać się przez nadbrzeżne chaszcze, zatoczyliśmy więc wielki łuk polną drogą. Co jakiś czas odnajdywaliśmy na tym zdałoby się całkiem bezludnym brzegu ślady cywilizacji bladych twarzy w postaci butelek plastikowych i szklanych, wiszącej na gałęzi podartej bluzy, a nawet porzuconego gumowca. Pomyślałem nawet, że może to właśnie były ciuchy Kapitana Nemo, które ktoś wyszabrował z dziupli ścinając dąb na ognisko? Chociaż wreszcie wchodząc na polankę, przy której cumował jacht, na zakończenie znaleźliśmy trzy potężne i rozłożyste dęby - to były właśnie te wysokie drzewa widoczne z jachtu po drugiej stronie łąki.

Cz. 3: Od dębów jak baobaby do tarasu Lejwody.
W stronę Kępki...
W stronę Kępki...

...brzeg wyspy zbliżał się do lądu, a wąską cieśninę porastały wysokie trzciny, w których znajdowało się legowisko czapli. Przez, morze trzcin wycięta została wąziutka przesieka, otwierając płytki bród - jedyne połączenie wyspy z lądem. W długich gumowych butach można było wydostać się z wy-spy, idąc między wysokimi ścianami zielonych trzcin. Czym prędzej podpłynąłem do trzcin obrastających południową stronę wyspy, wjechałem w nie i zakotwiczyłem wehikuł.         Kolejnym punktem planu ramowego był rejs do Siemian i niezwłocznie przystąpiliśmy do jego realizacji, z drobną modyfikacją polegającą na opłynięciu Czaplaka od południa i zachodu, co miało na celu przejście przesmykiem oddzielającym go od lądu i wypatrywanie w międzyczasie miejsca, gdzie odbyła się podsłuchana przez Tomasza rozmowa Krawacika, Brodacza i Franka. Ten punkt wypełniony został wzorcowo w stu procentach, ponieważ podeszliśmy aż na sam kraniec zatoczki, gdzie widać było początek wąskiego i krętego przesmyku pomiędzy wyspą, a kontynentem. Parametry tego przesmyku sprawiały, że niestety nie był dostępny dla jachtów, a tylko dla kajaków i kaczek. Zrobiliśmy więc zwrot i popłynęliśmy ponownie wzdłuż zachodniego brzegu wyspy, wciąż szukając miejsca, w którym cumował jacht Wacka, a jeszcze dalej na południe Tomasz przybił wehikułem, aby potem podsłuchiwać Franka, Brodacza i Krawacika pertraktujących w sprawie mapy.
Goni nas Wacek Krawacik? Wokół Czaplaka...         Tuż obok nas jednocześnie robił zwrot inny jacht z równie jak my wesołą załogą, która chyba - odmiennie do nas - nie była pewna po jakim jeziorze pływa, bo wykrzykiwali całkowicie absurdalne pytania o kierunki świata i pobliskie miejscowości. Czyżby Lisia Skórka świsnął im mapę? Ale ten zwrot uratował ich zresztą przed niechybną katastrofą, bowiem uparli się, że przejdą przesmyk w stronę - jak twierdzili - Siemian. I to mimo wskazówek, jakich im z oddali udzielaliśmy, że chcąc dopłynąć do Siemian najlepiej będzie żeglować na otwarte jezioro na południe, a nie przez przesmyk w kierunku północnym.
Mapa za chwilę trafi w ręcę Wacka Krawacika. Mapa za chwilę trafi w ręcę Wacka Krawacika.         Z ich pytań wnioskowaliśmy, że są słabo zorientowani w geografii, historii, fizyce i kilku pokrewnych dziedzinach wiedzy, a poza tym okazało się, że rzeczywiście nie mają żadnej mapy i pływają na pamięć. Natarczywie rzucało się w oczy, że ich pamięci nie można było wierzyć, zatem podjęliśmy próbę przekazania mapy Jezioraka z zaznaczonym miejscem zatopienia ciężarówki, której drugą kopię od Kapitan dostał od Człowieka z Blizną. Major zahaczył ją więc na końcu bosaka i wychylił się za rufę, a sternik z tamtego jachtu próbował podejść na taką odległość, aby jeden z Karampuków z jego załogi dosięgnął bosaka z dziobu. Emocji było co niemiara, bo w sumie mogło się zdarzyć wszystko: za burtę mógł wypaść nasz Major, ich Karampuk, Genek trzymający Karampuka, albo nawet wszyscy naraz, ich jacht mógł też za bardzo skutecznie dogonić nasz... Na szczęście tamten sternik nie zawiódł zaufania i Edyta wychylająca się z dziobu, zdołała przejąć cenny dokument bez konieczności dostarczania go metodą „na Kapitana Nemo”, czyli przy pomocy spinningu - bo i takie desperackie pomysły zaczęły się już pojawiać.
        Czy im się ta mapa na coś przydała, w to wątpię, bo niezwłocznie po jej obejrzeniu odpłynęli na... zachód, w stronę Matyt. Być może do dziś nie dotarli do Siemian i błąkają się po jeziorze, niczym załoga „Czarnej Perły”, a może wszystko to było tylko działanie pozorowane, aby samotnie mogli zakotwiczyć w okolicy jakiegoś zatopionego skarbu. Jak wiadomo nic tak nie usypia uwagi konkurentów, jak udawanie niedorajdy...

P.S. Obóz Czarnego Franka znajduje się na malutkiej wyspie obok Czaplaka. P.S. Obóz Czarnego Franka znajduje się na malutkiej wyspie obok Czaplaka. P.S. Obóz Czarnego Franka znajduje się na malutkiej wyspie obok Czaplaka.         Skoro kolejną przygodę mieliśmy już za sobą, wykręciliśmy na północ dookoła Czaplaka, w stronę Kępki.
P.S. Obóz Czarnego Franka znajduje się na malutkiej wyspie obok Czaplaka.         Miejsce znane już nam z poprzednich rejsów, brakowało tu tylko Dominiki pluskającej się niegdyś wesoło w lodowatych falach, wbrew kategorycznie wyrażonej opinii Kapitana, że pływanie w wodzie samodzielnie, a nie za pomocą jachtu, nawet w warunkach całkowitej flauty panującej w promieniu tysiąca kilometrów, jest złamaniem unijnych przepisów BHP. Nigdy bowiem nie wiadomo, czy akurat w Meksyku pewien motyl nie machnął właśnie skrzydełkiem, co może niespodziewanie sprowadzić na Polskę wściekłe uderzenie wichury i zmusić całą załogę do zaangażowania się w akcje ratunkową, zamiast podziwiania Kapitana dzielnie walczącego z żywiołem.

Między Czaplakiem a Siemianiami. Między Czaplakiem a Siemianiami. Między Czaplakiem a Siemianiami. Między Czaplakiem a Siemianiami. Między Czaplakiem a Siemianiami.
Między Czaplakiem a Siemianiami. Między Czaplakiem a Siemianiami.
Między Czaplakiem a Siemianiami. Między Czaplakiem a Siemianiami.
Między Czaplakiem a Siemianiami. Między Czaplakiem a Siemianiami.
Między Czaplakiem a Siemianiami.
Między Czaplakiem a Siemianiami.

        Wreszcie po ostatecznym zorientowaniu się, że wszystkie wyspy znajdują się niezmiennie w tych samych miejscach co w 2010 i 2011 roku, nadeszła pora na obranie kierunku wprost na port. Po drodze Kapitan zdecydował się przekazać ster w ręce oficerów i początkowo relaksował się na pokładzie, potem zaś uciął sobie nawet krótką drzemkę w kajucie, a oni (czyli my) korzystając z tego wykonali jeszcze kilka manewrów, halsując leniwie pomiędzy Rybackimi Kępami, a wejściem na Płaskie. W efekcie odległość od Siemian niemal się nie zmniejszała, ale w sumie nie o to chodziło, żeby wejść do portu zamiast korzystać z pięknej pogody, słońca i wiatru. Niestety te romantyczne chwile skończyły się, kiedy wyspany Kapitan znów pojawił się na mostku, zauważył, że przez dwie godziny jego nieobecności niemal nie przybliżyliśmy się do celu i nakazał natychmiastowe przejście na fordewind, czyli kurs prosto na Siemiany. Wiatr tymczasem, chociaż pełny, zrobił się już ledwo wyczuwalny i jacht zmierzał do celu leniwie i bardzo nieśmiało.

Dopływamy do Siemian. Dopływamy do Siemian. Dopływamy do Siemian. Dopływamy do Siemian.         Wszystko jednak ma swój koniec. Przy powoli zachodzącym słońcu zbliżyliśmy się do portu. Krótkie rozeznałem się w sytuacji przy pomoście, załoga zajęła stanowiska manewrowe i bez żadnych niespodzianek dobiliśmy. Po czym natychmiast po zejściu na brzeg napotkaliśmy stado mew śmieszek, czyli żeglarzy opowiadających dowcipy. Zaczęło się od jakiegoś jednego zdania, na które ktoś odpowiedział okolicznościowym komentarzem, dobrze umiejscowionym w kontekście, potem opowiedziany został pierwszy cały dowcip, potem drugi, i tak poszło... W końcu mieliśmy już w kolejce kilka osób czekających na rzadką chwilę ciszy, więc ten, kto przypomniał sobie następny kawał, tylko sygnalizował wszystkim do zapamiętania jego temat i cierpliwie śmiał się czekając na swój moment.
Dopływamy do Siemian. Dopływamy do Siemian. Dopływamy do Siemian. Dopływamy do Siemian.         Ta wspaniała integracja na pomoście przerwana została przez szybko zapadający zmierzch i przypomnienie, że w ramowym planie była wizyta w „Skarpie”. Przemaszerowaliśmy więc przez Siemiany, które poza portem wyglądały na zupełnie bezludne. Wszystkie pensjonaty, bary i reszta turystycznej infrastruktury zapadła już widać w sen zimowy, na szczęście „Skarpa” jako jedyna była jeszcze otwarta. Oprócz nas tylko jeden stolik zajmowała para młodych ludzi i jak się później dowiedzieliśmy, był to w lokalu właśnie ostatni weekend sezonu.

        Złożyliśmy więc zamówienia u przemiłej i serdecznej pani barmanki, której podejście do klientów przez całe lata wspominam zawsze z takim rozrzewnieniem, że aż napisałem nawet o tym w relacji z jednego zlotu, do picia wzięliśmy tym razem dla odmiany po kuflu złocistego piwa - jedno piwo po całym dniu pływania w słońcu wybornie gasi pragnienie - i zajęliśmy miejsca przy stoliku z najlepszym widokiem na jezioro.
        Jako pierwsze pojawiło się moje zamówienie i to dosłownie po trzech minutach. Byłem trochę zaskoczony nie tylko prędkością realizacji, ale również i jego wyglądem, gdyż zamówiłem okonia z frytkami i surówką z białej kapusty, a to co widziałem na talerzu, to była owszem ryba, ale w towarzystwie opiekanych ćwiartek ziemniaka, a na drugim talerzyku wyraźnie widziałem zasmażaną kapustę. Zanim zdążyłem złożyć reklamację, Emilka jako stała bywalczyni „Skarpy”, fachowo oceniła, że tak najprawdopodobniej wyglądają tu frytki, a kapusta, chociaż zasmażana i mało surowa, to niewątpliwie była kiedyś biała. Nieśmiało protestowałem, że jednak frytki to w Unii produkt wysoce wystandaryzowany, ale Emilka przebiła to argumentacją o lokalnych produktach chronionych w tejże Unii z najwyższą starannością i bez wahania zaliczyła do nich zarówno moje „frytki”, jak i „surówkę”. Ponieważ z jednej strony żaden ze składników mojego dania nie miał smaku Earl Greya, a z drugiej na pierwszy rzut oka stwierdziłem w nich brak antyzbrylaczy, zastąpionych za to przez podstawowe składniki żywnościowe, to jest sól, tłuszcz, cholesterol i substancje rakotwórcze - przystąpiłem do konsumpcji. Kiedy byłem w połowie, poczułem narastającą gwałtownie zawiść całej załogi, która nadal czekała na swoje zamówienia, a musiała zadowolić się tylko siorbaniem piwa. Na szczęście kiedy byłem zaawansowany w trzech czwartych, na stół wjechały parujące miski przepysznej souzy, która jest legendarną specjalnością tej restauracji, i którą ja też zamawiam tam przy każdej okazji.
        Nowe fakty do analizy były więc teraz takie, że w tak dobrze i profesjonalnie zorganizowanym lokalu niemożliwe jest, aby drugie danie podane zostało przed zupą, a poza tym, aby z całego stolika tylko jedna osoba dostała swoje zamówienie, a inni musieli patrzeć i cierpieć, niczym Romek i A’Tomek na torturach z tortem. Ale teraz na negocjacje i reklamacje było już za późno, skończyłem więc okonia, a potem dopiero spałaszowałem zupę. Podobnie szybko opróżniły swoje miski Emilka z Joasią, natomiast panowie, mimo, że powinni grać twardzieli - kręcili nosami, że „za ostra”... Justyna natomiast wysłuchawszy tych wszystkich narzekań, w ogóle odmówiła próbowania potraw i bohatersko pościła przez cały wieczór.
        A jeszcze potem pojawiły się dania zamawiane przez pozostałych. Liczyłem nawet, że teraz dostanę przynajmniej wyczekiwane prawdziwe frytki i surową surówkę, ale nic z tego.

        Oczywiście okazało się wkrótce, że to co zjadłem było zamówione przez gości z owego drugiego stolika, a młodzieniec, który tam siedział, dostał moje zamówienie, niestety dopiero w momencie, kiedy jego cierpliwość zaczęła się wyczerpywać i już miał zamiar dzwonić do Parlamentu Europejskiego z awanturą, że czeka głodny od prawie godziny. Po przemyśleniu całej historii doszedłem do wniosku, że akurat ja wyszedłem na tym wszystkim najlepiej. Zjadłem jako pierwszy i bez czekania naprawdę pyszne danie, podczas gdy załoga oblizywała się niecierpliwie. Potem kiedy oni jedli, ja też się co prawda oblizywałem, ale już nie w pełnym napięcia oczekiwaniu, a tylko na wspomnienie tego, co było wcześniej na talerzu. O sytuacji gościa z drugiego stolika, to już w ogóle lepiej nie mówić...
        Jednak cała historia, mimo że zakończyła się śmiechem i zawarciem jeszcze bliższej znajomości z właścicielką, miała poważne konsekwencje. Załoga, chociaż już najedzona, najwidoczniej nie mogła zapomnieć o dramatycznych chwilach, kiedy wydawało się, że tylko ja nie umrę dziś z głodu, a Justynę z tego powodu dopadła nawet straszna migrena. Po powrocie na jacht ona pierwsza zniknęła w hundkoi, a wszyscy inni też zaraz pokładli się spać, chociaż nie było jeszcze nawet dziesiątej. Nie pozostało mi nic innego, jak zrobić to samo, chociaż przedtem jeszcze zaliczyłem krótki spacer po porcie i okolicy, mijając bawiące się i śpiewające przy ogniskach towarzystwo.
        Za to kilkadziesiąt metrów dalej, ledwo przeszedłszy bramę portu, gdyby nie kilka palących się latarni, można byłoby poczuć się jak w środku głuszy. Stałem tak dłuższą chwilę, rozkoszując się ciszą i spokojem... i wspominając wieczory z poprzednich rejsów spędzone w tym porcie, czy to na niekończących się rozmowach do później nocy, czy na nasłuchiwaniu ulewy bębniącej o dach kabiny... po czym wróciłem na jacht i już chciałem zacząć chrapać, kiedy Athenais z Emilką, które chyba podczas moich wspomnień zdążyły się wyspać, zażyczyły sobie newsów z forum. Moje szpanowanie Internetem w telefonie nie trwało jednak długo i w końcu na jachcie zapadła cisza, przerywana tylko raz na kwadrans przez Kapitana bobrującego w zapasach i wyjadającego po kolei co bardziej przetworzone artykuły żywnościowe.

        Rano naszym oczom ukazał się ogrom dokonanych zniszczeń w postaci piętrzących się smętnie torebek, papierków i tacek. Na szczęście żelazna rezerwa pod moją koją nie została naruszona, pewnie Kapitan obawiał się zbudzić mnie przy okazji dobierania się do niej, co pociągnęłoby konieczność podziału łupów... Po szybkiej wyprawie Majora po świeże bułeczki, a zaraz potem Majorowej po dżem truskawkowy, można było przystąpić do śniadania. Niepomni na tradycyjne, odwieczne patriarchalne stosunki, które od wczoraj miały panować na pokładzie, zaczęliśmy z Majorem kroić i smarować masłem kanapki, co u dziewczyn wracających po porannej higienie wzbudziło entuzjastyczne komentarze, zabarwione jednak lekką nutką niepokoju, czy to aby nie jakaś pułapka. Tradycyjnie już część załogi popijała rozpuszczalną pseudokawę, część nierozpuszczalną pseudoherbatę z bergamotką, a tylko jedna osoba rozkoszowała się prawdziwą pseudoherbatą w zielonym, ekologicznym kolorze.
        Mimo tak niesprzyjających okoliczności przyrody załoga potrafiła utrzymać koncentrację na ustalaniu planu szczegółowego na najbliższe godziny. Plan ramowy zakładał bowiem poszukiwania domu Lejwody, domu Krostka i obozowiska harcerzy, następnie lądowanie na Gierczaku, zdobycie Przylądka Sandacza i leniwy rejs w kierunku Matyt.
        Przed śniadaniem wyszukałem w książkach fragmenty opisujące oba domki i zauważyłem, że jeden i drugi miał być zbudowany z białej cegły, z tarasem, a różniły się przede wszystkim wielkością. W "Niewidzialnych" były jeszcze opisane inne szczegóły pozwalające zidentyfikować położenie nieruchomości - Krostek miał dom tuż nad brzegiem jeziora, w pobliżu miała być gospoda, a przede wszystkim nieopodal musiała się znajdować duża pryzma białych cegieł. Proponowałem skupić się na tym ostatnim szczególe, co wywołało lekkie protesty, nie wiem dlaczego, bo wydawał mi on się wystarczająco charakterystyczny. Późniejsza jednak dyskusja dotyczyła sposobu, w jaki odkryjemy lokalizację willi - od strony lądu, czy od strony wody. Ostatecznie przeważyło to, że prognoza pogody po raz kolejny była kompletnie nietrafiona i z nieba znów lał się żar. Spacery po wsi zostały więc odłożone do czasu wystąpienia pierwszych poważnych opadów, a teraz trzeba było wykorzystać aurę idealną do żeglowania. Tym bardziej, że nie był to czwartkowy wieczór, więc szansa na bezczelne wproszenie się na oglądanie "Cojaka" praktycznie była zerowa.

        Zatem odbiliśmy, a obserwator w bocianim gnieździe pilnie wypatrywał, w którym domu mógłby się znajdować kolorowy, japoński telewizor.


2014 © http://www.nienacki.art.pl

Masz uwagi? Napisz
Autor: Piotrek Szymczak.
2014.11.26