Michał Stankiewicz: Śladami Pana Samochodzika do Wiłkokuku
W poszukiwaniu tajemniczego dokumentu
W sierpniu 2007 roku po raz pierwszy w życiu odbyłem podróż na Suwalszczyznę. Dotąd nie było okazji, lecz jakiś czas temu zamieszkał w Suwałkach mój kolega i wraz z żoną użyczyli mi teraz gościny. Przed wyjazdem dość dokładnie odświeżyłem sobie "Pana Samochodzika i Templariuszy" i jak to w życiu bywa - zupełnie inaczej wyobrażałem sobie miejsca znane z lektury, a zupełnie inaczej wyglądają one w rzeczywistości. Na przykład zawsze wydawało mi się, że z Miłkokuku widać brzeg Zelwy, tymczasem cała okolica jest dosłownie zanurzona w gęstych lasach i można się zgubić przechodząc przez pasmo lasu o szerokości 300 metrów oddzielające jeziora Wiłkokuk i Zelwa. Co też zresztą mi się przydarzyło.
Dzień był słoneczny, jadąc z Suwałk mijaliśmy Wigry, potem Sejny, aż wreszcie dojechaliśmy do Gib.
Powoli przejeżdżaliśmy przez Giby, podekscytowani faktem, że oto po ponad czterdziestu latach patrzymy na miejsca, na które Tomasz spoglądał zza szyb swego wehikułu. Kiedy minęliśmy wioskę, zapytałem stojących przy drodze mężczyzn, jak dojechać do Wiłkokuku. Kazali cofnąć się i skręcić w prawo w las. W prawą stronę odbijało jednak kilka leśnych dróżek, wszystkie wąziutkie. Skręciłem w tą, która wydawała się najszersza. Prowadziła ona przez piękny las i, jak to w tamtych stronach bywa, nigdzie żywej duszy ani drogowskazu. Dopiero po paru kilometrach napotkaliśmy starsze małżeństwo jadące na rowerach. Powiedzieli nam oni, że droga, którą jedziemy, prowadzi do Rygola i żeby trafić do Wiłkokuku trzeba się cofnąć prawie że do samych Gib i tuż przed Gibami skręcić w prawo, w asfaltową drogę.
Tak zrobiliśmy - dojechaliśmy do tych rozstajów i skręciliśmy w prawo. Po przejechaniu około trzech kilometrów asfalt kończy się i w tym miejscu widać dwie tablice "Wiłkokuk" i drogowskaz "Zelwa 3", zaś przy wjeździe do Wiłkokuku, po prawej stronie, mija się leśniczówkę.
Wjechaliśmy teraz do Wiłkokuku. Nie ma po drodze żadnego strumyka - ani tu, ani wcześniej - to pewnie melioracja zrobiła swoje. Zabudowań jest tu bardzo mało, pojedyncze domki porozrzucane po całej okolicy. Zrobiliśmy duży łuk i droga zaprowadziła nas do miejsca, gdzie można dojść do jeziora. Jeden z domów, przy którym zostawiliśmy auto, był remontowany. Pracujący tam człowiek powiedział mi, że większość domostw w Wiłkokuku ma teraz nowych właścicieli, jak twierdził - przeważnie z Warszawy. Przespacerowaliśmy się po okolicy i wróciliśmy do miejsca, gdzie las między Wiłkokukiem, a jeziorem Zelwa wydawał się być najwęższy. Doszliśmy tym lasem do brzegu Zelwy, który jednak w tym miejscu był dosyć stromy i porośnięty gęsto trzciną. Nie było to dobre miejsce na kąpiel. Rosły tam za to piękne kurki wielkości dłoni. Jak żyję, takich nie widziałem. Właśnie wracając do auta błądziliśmy na chwilę w tym lesie, napotykając po drodze bagna.
Potem wróciliśmy do tablicy "Wiłkokuk" i skręciliśmy w drogę prowadzącą do Zelwy. Trzy kilometry stąd jest wieś Zelwa, do niej jednak nie dotarliśmy. Zatrzymaliśmy się niecały kilometr dalej nad uroczą zatoczką Jeziora Zelwa. Była naprawdę piękna pogoda i chcieliśmy się wykąpać. Woda w Zelwie jest krystaliczna, nigdy wcześniej nie miałem okazji kąpać się w tak czystym jeziorze. Jest tam bardzo cicho, spokojnie, czasem tylko przejedzie samochód lub rowerzyści. Nad zatoczką wypoczywał jakiś facet z dwoma córkami i synem, jak się zaraz okazało - Anglicy. Na szczęście nie pytał mnie: Are you perhaps Mr Malinowski?. Rozmawialiśmy sobie z Anglikiem na tyle, na ile pozwalał mi mój zasób słów, później Anglik wyjął wędkę i zaczął łowić ryby. A ja uczyniłem podobnie. Od razu skojarzyłem, że ryby w Zelwie łowił też Bahomet. Staliśmy sobie na małym pomoście i patrzyliśmy, jak w tej krystalicznej wodzie wzdręgi podpływają do przynęty. Anglik był zachwycony spokojem, czystością wody i ciszą, ja zresztą też. Najmniej sympatycznym momentem wyprawy była chwila, kiedy moja córka przez nieuwagę wpadła z tego pomostu do jeziora, a brzeg był to dosyć głęboki. Na szczęście Anglik momentalnie zareagował i wyciągnął ją z wody. Nic się jej nie stało, ale była nieźle wystraszona.
Po tej przygodzie pojechaliśmy jeszcze kawałek dalej w stronę Zelwy, żeby zobaczyć jezioro Pomorze, do którego nieco dalej prowadził leśny podjazd. Wjechaliśmy tam i znaleźliśmy się na kempingu nad samym jeziorem. Piękne miejsce... Poważnie zastanawiam się, czy nie wybrać się tam pod namiot, kiedy córka trochę podrośnie. Między drzewami stała przyczepa kempingowa, ale chyba Petersenowie nie zamienili swojego przestronnego domku na kółkach na polską konstrukcję z Niewiadowa? Z tej strony jeziora nie było widać ośrodka wczasowego dziennikarzy leżącego na przeciwległym brzegu. Zapewne zasłaniał go półkolisty brzeg jeziora.
Z kempingu wróciliśmy do Gib. Przy końcu wsi jest tablica kierująca w prawo do ośrodka wczasowego pracowników radia i prasy (czy jakoś tak) w Posejnelach. Skręciliśmy w tamtą stronę i znaleźliśmy się na wąskiej, leśnej drodze, wyboistej jak siedem nieszczęść. Jechaliśmy nią około dwa kilometry, zanim dojechaliśmy do furtki ośrodka. Po drodze wypatrywałem kapliczki w sośnie, w której Petersenowie mieli zostawić pieniądze za dokument. Niestety, nic takiego nie zauważyłem. Przy bramie ośrodka poinformowano nas, że za wjazd na jego teren pobierana jest opłata, więc ponieważ było już dosyć późno, to obiecaliśmy sobie, że na taras ośrodka wczasowego dziennikarzy wejdziemy następnym razem. Zawróciliśmy i skierowaliśmy się z powrotem w stronę Suwałk.
Kozi Rynek
Na Kozi Rynek pojechałem dwa dni później. Wcześnie rano wsiadłem w samochód i z Suwałk pomknąłem szosą w kierunku Augustowa. O tej porze nie jeździło jeszcze tak dużo TIR-ów; w innych porach dnia trasą tą w obu kierunkach ciągną dosłownie sznury ciężarówek. W Augustowie na jednym z rond skręciłem na Lipsk i za miastem - minąwszy jezioro Sajno - znalazłem się na szosie biegnącej wśród wielkiej puszczy. Mniej więcej w połowie drogi między Augustowem, a Lipskiem, po lewej stronie jezdni, stoi słup z czerwoną tabliczką: "DO PUNKTU CZERPANIA WODY", a obok niego tablica symbolizująca mogiły z napisem "KOZI RYNEK 4". W tym miejscu zaczyna się leśna droga wiodąca w głąb lasu. Pan Tomasz dojechał nią do miejsca, gdzie deseczka z napisem "KOZI RYNEK" wskazywała niebo. Jak pamiętamy, zdecydował się wrócić i dojść do uroczyska od strony szosy.
Ja natomiast przejechałem to miejsce. Odjechałem już z pięć kilometrów od szosy, dookoła gęsta puszcza, cisza, ale nigdzie nie zauważyłem żadnego znaku ani tablicy. Zatrzymałem więc auto i wysiadłem. Przy bocznych drogach stały znaki zakazujące wjazdu ze względu na ostoję dzikich zwierząt. Przespacerowałem się po lesie i wtedy po raz pierwszy zaatakowała mnie chmara komarów. Jak żyję, takiego roju nie widziałem. Nagle usłyszałem czyjeś głosy i po chwili doleciał do mnie spory wyżeł, a po chwili w oddali zobaczyłem trzech facetów. Może to opryszki przyjechali tutaj w ślad za mną swoją Warszawą? Ale nie - na szczęście byli to leśnicy. Powiedzieli mi, że powinienem zawrócić i przy strzałce "DO PUNKTU CZERPANIA WODY" skręcić w lewo. Mijałem to miejsce dwa kilometry wcześniej.
Tym razem nie przegapiłem tego miejsca. Wjechałem w boczną drogę. Minąwszy strumyk, przy którym znajduje się punkt czerpania wody otoczony przez gęsto zarośnięte podmokłe tereny, około 500 metrów dalej, po prawej stronie, zobaczyłem niewielką polanę. Stoi tu deseczka z napisem "DO REZERWATU KOZI RYNEK MOGIŁY Z 1863R." Na polance znajduje się głaz z napisem upamiętniającym oraz tablica informacyjna ze szkicem sytuacyjnym i zaznaczoną ścieżką dydaktyczną. Znów nigdzie żywej duszy. Wszedłem do lasu kierując się znakami ścieżki dydaktycznej. Początkowo zamierzałem przejść Kozi Rynek aż do szosy, ale po pierwsze sporo tam jest terenów podmokłych, po drugie obawiałem się zabłądzić - bo nikt by mnie tam nie znalazł, a po trzecie... komary. Rój, jakiego chyba nigdzie indziej nie ma. Marzyłem, żeby na Kozim Rynku zobaczyć łosia, ale po tej wycieczce twarz, ręce i nogi miałem pokrwawione i oblepione zabitymi komarami. Żebym chociaż założył długie spodnie i bluzę... No, nie wykazałem się przezornością. Żartowałem później, że siła rażenia krwiożerczych owadów była taka sama, jak pogryzienie łosia.
Szedłem więc ścieżką dalej i podziwiałem soczystą zieleń roślin i niesamowity spokój zmącony nieustannym bzyczeniem koło uszu. W połowie ścieżki jest mogiła powstańców. Pan Tomasz do niej nie dotarł, ale on szedł do tego miejsca od strony szosy. Szedłem dalej starając się jak najwięcej zobaczyć i jak najwięcej zapamiętać z tej chwili. Byłem w miejscu, o którym przynajmniej kilkanaście razy czytałem w "Templariuszach" i zawsze marzyłem, żeby tu dotrzeć. Na znalezionej złamanej gałęzi wyrzeźbiłem scyzorykiem - niczym stary Janiak - napis "KOZI RYNEK" i zabrałem ją sobie na pamiątkę. Spojrzałem w niebo - ale nie było ono purpurowe tak jak zobaczył pan Tomasz, tylko piękne, czyste, błękitne. Niesamowicie wygląda to miejsce w promieniach porannego słońca. Przyjemnie pachnie ta wilgotna, gęsta puszcza i jeśli tylko jeszcze kiedyś będę miał okazję tam pojechać, muszę pamiętać o odpowiednim ubraniu, moskitierze i sprayowi przeciwko owadom.