Piotrek Szymczak: Śladami Pana Samochodzika do Tumu
Połowa października 2009 roku. Niedzielne przedpołudnie spędziłem w Łodzi. Miałem tam do załatwienia pewną rzecz (też zresztą związaną z Nienackim) i - korzystając z tego - postanowiłem w drodze powrotnej odwiedzić wreszcie Tum - miejsce akcji jednej z dwóch moich ulubionych książek o przygodach Tomasza.
Kiedy więc interesy zostały już załatwione, przyszedł czas na realizację pomysłu. Spojrzałem szybko na mapę, sprawdzając jak mniej więcej powinienem się kierować. Na pamięć znałem bowiem tylko wyjazd na Stryków lub Rawę Mazowiecką i w dalszej kolejności do Warszawy. Tym razem jednak miałem wyjechać inaczej - w stronę Zgierza, Ozorkowa i Łęczycy.
Podczas przemieszczania się przez miasto w stronę wylotówki, w pewnej chwili na jakimś skrzyżowaniu zatrzymało mnie czerwone światło. Odruchowo spojrzałem na tabliczki z nazwą przecznicy: ulica Jaracza. Po kilku sekundach dotarło do mnie, że nie jest to nazwa przypadkowa, pierwsza z brzegu. Znałem ją! To przecież na tej ulicy znajduje się Teatr im. Jaracza, w którym Tomasz, Bigos i panna Wierzchoń oglądali przedstawienie zafundowane im przez Waldemara Baturę. Kiedy więc zapaliło się zielone światło, objechałem kwartał ulic i znalazłem się na samym początku ulicy Jaracza. Jadąc nią teraz, rozglądałem się na obie strony, mijałem kolejne przecznice... Teatru ani śladu... Już zaczynałem wątpić w swoją pamięć, tudzież podejrzewać duże zmiany urbanistyczne, jak choćby przebudowę teatru w biurowiec. Ale jednak nie - raptem go zobaczyłem. Przebudowany został z pewnością, fasada była zbyt nowa i nowoczesna, aby mogła mieć czterdzieści lat. Stałem tam dłuższą chwilę, patrzyłem na wejście, jednak żaden z bohaterów "Niesamowitego dworu" nie pokazał się na ulicy. Wehikułu na rogu Jaracza i Kilińskiego też nie zauważyłem. Ale nie ma się w końcu czemu dziwić - nie dość, że była dopiero godzina 14.30, a nie wieczór, to przecież jeszcze październik, a nie listopad. Nawet Pan Samochodzik nie odbywał podróży w czasie, dalsze wypatrywanie pana kustosza nie miało dużego sensu. I to był już koniec epizodu związanego z "Niesamowitym dworem".
Ruszyłem zatem w stronę Łęczycy. Mimo brzydkiego niedzielnego popołudnia. Droga było średnio zatłoczona, co jakiś czas zaczynał siąpić zimny deszcz, a ja przecież powinienem teraz zmieniać nastrój z listopadowego "Niesamowitego dworu" na upalne, letnie "Uroczysko". Nic z tego. Łęczyca była ciągle w tej samej strefie klimatycznej co Łódź. Po kilkunastu minutach jazdy bez przygód dotarłem do miasta. Minąłem zamek i skręciłem w stronę Łowicza.
I raptem... Raptem przypomniałem sobie mój pierwszy wyjazd do Jerzwałdu. Przypomniałem sobie, jak samochodem jechaliśmy z Iławy na pierwszy zlot w 1999 roku. Siedzieliśmy wtedy z Mariuszem i Przemkiem na tylnym siedzeniu opla corsy i patrzyliśmy jak Daniel bierze kolejne zakręty leśnej szosy. Podczas jazdy nikt z nas się do tego nie przyznał, ale potem w rozmowie okazało się, że każdy z nas podświadomie czekał, czy z przeciwnej strony raptem nie wychynie z lasu wehikuł...
Magiczna kraina...
Teraz miałem to samo uczucie. Po raz pierwszy wjechałem w inną magiczną krainę, w której grasował Kuwasa, po okolicznych polach kręcił się dziad-zielarz, a Bachura skupował po wsiach tuczniki na ubój. To właśnie tu dziennikarz Tomasz zakochał się w Babim Lecie, Narkuski kłócił się z Nietajenką, Just hodował porzeczki, aby przerobić je na wino...
Magiczna kraina...
Jeszcze chwilę potem przy drogowskazie z nazwą "Tum" skręciłem na lokalną szosę, wiodącą do samej wioski i teraz jadąc juz z symboliczną prędkością czekałem na moment, kiedy pierwszy raz w życiu ujrzę na własne oczy kolegiatę. Wcześniej jednak zobaczyłem tabliczkę z napisem "Grodzisko - wykopaliska" i strzałką na parking przydrożnej gospody. Przez chwilę zastanowiłem się, co też może to oznaczać i... już było za późno. Bowiem przez tych kilka sekund mój samochód dojechał pod murowane ogrodzenie, za którym wznosiły się kamienne wieże.
Kolegiata!
Wysiadłem i przez chwilę stałem, chcąc poczuć atmosferę minionych stuleci. Tę samą, o której myślę za każdym razem, kiedy czytam "Uroczysko". Przyglądałem się budowli z niewielkiej odległości, jeszcze ciągle odwlekając chwilę, w której sam, osobiście odkryję jej tajemnice. Z tyłu po prawej widać było za niskim ogrodzeniem drugi, mały, drewniany kościół. Tak byś powinno, zgodnie ze słowami Tomasza: Klucze do kolegiaty otrzymałem w Opornej w małym domku obok drewnianego, prymitywnie zbudowanego kościółka, gdzie odbywają się parafialne nabożeństwa. Kolegiata została bowiem w 1939 roku częściowo zniszczona: pocisk artyleryjski wypalił jej wnętrze. Wreszcie przez metalową kutą furtę wszedłem za ogrodzenie. Minąłem się w niej z kilkorgiem dorosłych i dzieci, wychodzącymi właśnie z dziedzińca. Ogarnęło mnie lekkie zdziwienie na widok turystów w tak zimny, nieprzyjazny dzień, jednak potem - przez cały czas mojego pobytu w Tumie - ciągle pod kolegiatę podjeżdżały samochody i ciągle ktoś, to samodzielnie, to w kilkuosobowej grupie kręcił się dookoła kościoła. Przyczyny zacząłem domyślać się dopiero później...
Obszedłem teraz powolutku budowlę dookoła dwa razy, ciągle przenosząc się w myślach to do XII wieku, to do połowy XX... Chodziłem we wtę i we wtę, przypominając sobie fragmenty książki opisujące monumentalną świątynię, epizody rozgrywające się tu, pod jej murami. Chodząc dookoła kamiennych ścian wyjrzałem za wysoki na jakieś półtora metra murek. Oczom moim ukazała się szeroka, daleka perspektywa łąk i pól, widziałem pojedyncze drzewa i całe ich kępy, ale wszędzie było płasko. Gdzie więc podział się pagórek, o którym czytałem u Krzyśka Szuby? Zacząłem już dopasowywać największą grupę drzew, wydawała mi się o wiele za mała, zresztą byłem zbyt zafascynowany średniowieczną budowlą, którą tyle razy oglądałem oczyma wyobraźni, a która wreszcie była tuż obok, na wyciągnięcie ręki...
Dałem więc na razie spokój i przez kruchtę chciałem wejść do środka świątyni. Niestety całego wnętrza nie dało się zwiedzić, dostępu broniła krata, można tylko było przez nią popatrzeć na łukowate gotyckie sklepienie, filary, przeciwległą ścianę. Ale stałem przed tą kratą kilkanaście minut, oddychając atmosferą, którą tak lubię, atmosferą średniowiecznej budowli, kilkusetletnich murów, atmosferą, którą czułem czytając stronice książki i do której tęsknota została mi po lekturze już na zawsze. W kruchcie pachnie pleśnią, stęchlizną, a co się krok stąpnie, to spod nóg podrywa się kłąb kurzu, jakby ktoś mocno pyknął dymem z fajeczki. Kurz wierci w nosie jak tabaka. Te słowa w jakiś sposób na zawsze zapadły mi w pamięć, dla nich właśnie gna mnie coś czasem, żeby w kolejnym mieście zanurzyć się we wnętrzu kolejnej katedry i podziwiając grę światła padającego przez witraże, rozkoszować się tym zapachem - zapachem stuleci... I oto teraz byłem u samego źródła tych fascynacji.
Potem wyszedłem z przedsionka, wyszedłem z podworca i przemaszerowałem przez trawnik i zagon warzywny, żeby zrobić zdjęcia kolegiaty z dalszej perspektywy. Pstryknąłem fotkę i znów rozejrzałem się po otaczających mnie płaskich łąkach. I wtedy, raptem, z sekundy na sekundę, poczułem się tak, jak chyba musiał czuć się Kolumb, widzący na horyzoncie mglisty zarys lądu po przepłynięciu Atlantyku. Albo jak Robinson Cruzoe, który po spędzeniu kilku samotnych lat na wyspie zobaczył po burzy wrak statku. Otóż poczułem się - jak odkrywca. Jakby wzniesienie wśród łąk nagle wynurzyło się z nicości. Nie widziałem go przedtem, spod kolegiaty, bo zasłonięte było przez zabudowania pojedynczego gospodarstwa stojącego od strony czworokątnych wież. A teraz, po przejściu stu metrów ukazało się ono moim oczom. Widok tyleż niespodziewany, co wspaniały. Wysepka. Uroczysko. Kurhan...
Wróciłem więc do samochodu i pojechałem tam polną drogą wśród łąk. Już od kolegiaty widziałem maszt z flagą, której obecność wyjaśniła się kiedy podjechałem bliżej. Droga zaprowadziła mnie do obniżenia w wale ziemnym, jakby bramy, przez którą można byłoby wjechać na Uroczysko. Można byłoby - albowiem przejazd przegrodzony został taśmą, obok stała tabliczka Wstęp milicyjnie wzbroniony. Aż przetarłem oczy... Nie, nie... napis co nieco inny, ale jednak wskazujący na obecność w tym miejscu ekipy archeologów. Jechałem więc dalej, wokół pagórka szukając miejsca do zaparkowania. I zobaczyłem. Jeden samochód właśnie wykręcał na improwizowanym parkingu. Na szczycie wału stała grupka osób, jak się okazało miejscowych. Rozmawiali o trwających właśnie wykopaliskach, podszedłem się do nich i zacząłem rozpytywać. Jak się okazało na wysepce, mającej kształt jakby krateru wulkanu, z wałem ziemnym dookoła i płaskim, obniżonym wnętrzem, trwają od kilku miesięcy prace. Ekipa archeologów dokonała odkrycia średniowiecznego grodziska. W przydrożnej gospodzie, do której prowadził zauważony przeze mnie drogowskaz, właśnie odbywało się spotkanie z władzami województwa, z marszałkiem na czele. Wkrótce zaś miała nastąpić uroczysta wizytacja i prezentacja stanowiska, które miało kształt prostokąta, o wymiarach dobrych kilkudziesięciu metrów w każdą stronę, głębokiego na jakieś dwa metry, z odnogą w postaci rozkopanego do spodu wału. Na dnie widać było stosy kamieni, czasem układających się w regularne zarysy murów, belki palisady, częściowo nadpalone, a w jednym narożniku wystawała z ziemi końska czaszka. Napotkani ludzie opowiedzieli między innymi o tym, że pięćdziesiąt lat temu też pamiętają odbywające się tu prace archeologiczne, które jednak miały miejsce z drugiej strony wysepki, że wykopano wtedy kości ludzkie. Opowiedzieli mi również o tym, jak obecnie pracują u archeologów, na czym polegają ich zajęcia, jak wygląda wykopywanie małymi szufelkami tej ogromnej dziury w ziemi. W tym roku sezon ma skończyć się za miesiąc lecz o s.a. już plany na przyszły rok.
Pytałem też oczywiście, czy nie stała tu kiedyś kapliczka - nikt czegoś takiego nie pamiętał, co do istnienia bagien, to wspomnienia były już sprzeczne, niby tez nikt we wspomnieniach nie zachował, ale jednak po wykopaniu rowów na zewnątrz wałów, natychmiast zaczął on podchodzić wodą, co zresztą było widać gołym okiem. Opowiadali mi tez oczywiście o kolegiacie, o śladach pazurów Boruty na kamieniu wieży, doradzali wypożyczenie klucza od proboszcza.
Rozmawialiśmy dobrą godzinę, aż wreszcie nie mogąc doczekać się przyjazdu oficjeli, obszedłem dookoła wysepkę wśród łąk, cały czas odbywając w myślach podróż w czasie... W końcu zebrałem się i pojechałem jeszcze raz odetchnąć zapachem stuleci, kamienną wilgocią murów, poczuć się jak Tomasz próbujący odcyfrować zatarty napis na płycie. Po drodze przyszło mi na myśl, że niemal dokładnie pod drogą, którą jadę musiałby iść podziemny korytarz, zawalony w chwili starcia z oddziałem krzyżackim. To niesamowite, że taki korytarz naprawdę mógłby się pode mną znajdować, że setki i tysiące takich rzeczy ukrytych jest pod naszymi stopami, a my chodzimy po powierzchni ziemi nie mając o nich pojęcia. I że czasem jakiś przypadek sprawia, iż po wiekach spokojnego trwania zostają odkryte, a czasem pisane im jest jeszcze kolejne wieki trwać w zapomnieniu...
Odnalazłem na murze kolegiaty ślady diabelskiej łapy. Z tego, co usłyszałem na Uroczysku miały się one znajdować w dwóch miejsach, ja jednak znalazłem ich nawet więcej. Na narożniku południowej wieży było rzeczywiście dziesięć jakby półkul wyrzeźbionych w kamieniu. W innym miejscu jedna, ale za to duża półkula, a obok kilka małych, ale... wypalonych? I jeszcze coś, co wyglądało jak odcisk łapy z pazurami. Czyżby Kuwasa-Boruta niejeden raz próbował obalić kościół?
Znów stanąłem przed kratą broniącą wstępu do wnętrza. Jednak po klucz nie poszedłem... Chyba chciałem mieć pretekst do kolejnego przyjazdu, a może wolałem nie zakłócać Justowi spokojnego niedzielnego popołudnia?...
Przed odjazdem rzuciłem jeszcze raz okiem na wysepkę wśród dawnych bagien. Czyżby to Nemsta jechał właśnie swoją IFĄ-blaszanką, sprawdzić, jak radzą sobie Dryblas i pozostali jego byli studenci?
Jednak jadąc dalej w stronę Łowicza postanowiłem poszukać innych śladów justowego domostwa. W Piątku zaparkowałem przed kościołem. Obszedłem całą świątynie od zewnątrz, przedzierając się przez ślady trwającego remontu, a potem wewnątrz. Nigdzie nie zauważyłem żadnej rzeźby przypominającej frasobliwego świątka. Wszedłem więc do zakrystii i zacząłem rozmawiać z kościelnym :-) Zastanawiał się on tylko króciutką chwilę, po czym zdecydowanie powiedział, że jedyna rzeźba Chrystusa, którą on kojarzy po wielu latach spędzonych na pełnieniu swoich obowiązków, to figura stojąca na zewnątrz, nad drzwiami wejściowymi. Poszedłem ją oczywiście jeszcze raz obejrzeć - ale to nie było to. Rzeźba, raczej nawet nie drewniana, nie miała nic wspólnego z opisem książkowym.
Zatem - czy to Nienacki świadomie (podobnie jak przenosząc Uroczysko na Białostocczyznę) zmylił tropy w sprawie rzeźby? Jeśli tak, to może również ona znajduje się albo w kolegiacie, albo w jakimś okolicznym gospodarstwie? A może - to druga opcja - w ciągu minionych dziesięcioleci po prostu zniknęła z Piątka i to zniknęła wcześniej, niż mógłby pamiętać obecny kościelny?
A czy nie byłoby od rzeczy zastanowić się czy jest w tym ręka Kuwasy? Albo czy to może nie sam Just schował świątka, wskazującego drogę do jego chaty, nie mogąc już opędzić się od turystów wpraszających się na porzeczkowe wino?