VI Zlot NienackoFanów - Jerzwałd 2008


Jak to z Nienackim było?

        Od wielu lat jeżdżę na zloty Nienackofanów. Od wielu lat chcę o tym zrobić jakiś materiał. Najlepiej dla TV, ale... tu pojawiają się schody. Kilka razy dostałam zgodę na zrobienie reportażu, kiedy było już po wszystkim. Papiery tak długo krążyły, że wracały, gdy ja byłam już po zlocie. Jakieś fatum.
        W tym roku... nawet nie złożyłam papierów. Dlaczego? Dwa miesiące temu poszłam na tzw. rozmowę z szefem i... już wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Nienacki nie pasuje obecnym władzom TVP Warszawa. Przeszłość PZPR, ORMO i ZLP im nie leży. I nie ważne, że pisał fajne książki dla młodzieży i dla dorosłych. I nie ważne, że ludzie, którzy go czytają nie mają nic wspólnego z jakąkolwiek polityką. Polityka i tak sama się tu wcisnęła. Nie pozwolono mi wykorzystać tej kontrowersyjności, pokazać, że dzisiejsi czytelnicy sami się z tego politycznego zaangażowania Nienackiego śmieją. Śmieszy ich dydaktyzm mistrza, jego ORMO („To tu istnieje tajna policja drogowa? - przestraszył się Klaus. - Nie - odparłem. - Tylko Ochotnicze Rezerwy Milicji Obywatelskiej”), ale nie przeszkadza to widzieć w nim świetnego pisarza, który wspaniale opisywał Mazury i Ziemię Chełmińską.
        Cóż... szkoda, że moje telewizyjne szefostwo nie chciało na ekranie zobaczyć co robi grupka zapaleńców, gdy spotyka się w domu Nienackiego. Szkoda, że nie chcieli zobaczyć naszych wycieczek tropem książek o Panu Samochodziku. Owszem. Nie naciskałam. Za dobrze znam miny szefa, by widzieć, że nie ma to sensu. I tylko z zazdrością posłuchałam wczoraj opowieści kolegi redaktora ze Szczecina. Jemu redakcja "Kuriera Szczecińskiego" wręcz kazała przywieźć materiał ze zlotu. No nic. Może i ja upchnę gdzieś słowo pisane. A może to znak? Nienacki nigdy nie miał szczęścia do telewizji. Ekranizacje nigdy nie przeskoczyły geniuszu książek. Może oznacza to, że powinno się o nim tylko pisać?

        Powyższy tekst pochodzi z blogu Małgosi: http://piekarska.blog.onet.pl/2,ID324446100,DA2008-06-22,index.html.

Kortumowo i Okonin, czyli interpretacja Huberta Drapelli

        W ramach zlotu Nienackofanów pojechaliśmy wczoraj do Radzynia Chełmińskiego i Okonina. To tam kręcono niektóre sceny serialu "Pan Samochodzik i Templariusze". Serial, choć zgodnie przez nas uznany za najlepszą interpretację filmową Pana Samochodzika (niech się Kidawa-Błoński ze swoimi badziewiami schowa), rozczarowywał. Każdy z nas inaczej wyobrażał sobie pewne sceny. Zwłaszcza.... Kortumowo. Jednak lata oglądania filmu (zwłaszcza, że został wydany na DVD) sprawiły, że przyzwyczailiśmy się do wizji Huberta Drapelli.
        Dlatego zwiedzaliśmy Radzyń szukając znaków Templariuszy i trójkąta Piotra z Avinionu. (30 lat temu taki trójkąt wydrapałam w domu na ścianie naszego gomułkowskiego mieszkania na Żoliborzu doprowadzając matkę do furii). Znaki znaleźć było trudno, bo w podziemiach radzyńskiego zamku było ciemno, a my nie mieliśmy latarek, ale... znaleźliśmy salę, która robiła za podziemia kościoła w Kortumowie. Tu noc spędziła Karen Petersen. Tu trafił też Pan Samochodzik, gdy pierwszy raz zszedł do studni. Hm... a przecież rolę Kortumowa grał Okonin. To tam po przekręceniu chrzcielnicy otwierały się podziemia. To tam w piwnicy plebanii była studnia, nad którą na ścianie widniał znak „9 metrów”.
        Pojechaliśmy do Okonina. Kościół stał taki jak na filmie, tylko droga obok niego nie była piaszczysta, a asfaltowa. Niestety chrzcielnica kamienna to wymysł scenografa. W kościele znajduje się bowiem drewniana. Podziemia są zasypane. W końcu ich rolę grał Radzyń! Dla żartu każdą napotkana osobę nazywaliśmy "Konfiturek". Dla mnie każdy przejeżdżający na motorze człowiek był Mysikrólikiem. Jednak to co zastaliśmy odbiegało nie tylko od książki, ale nawet od serialu.

        Rozczarowanie było, choć... ja miałam tego świadomość. Wiem jak robi się filmy. Szczególnie rozczarowany był mój "sąsiad z Tłokowiska" (to tu zatrzymałam się na nocleg) pan Maciek, który te same miejsca zwiedzał z piątką dzieci zaznajomionych już z serialem i książką.
        - Czemu tak jest? - pytał.
        Tłumaczyłam, że reżyser ma prawo do swoich wizji. Że raczej niemożliwe było znaleźć taki kościółek, który miał podziemia, do których wchodziło się przez korytarz w studni znajdującej się w piwnicy. Którego chrzcielnica się obracała ukazując salę z nieboszczykiem i dwojakami. Niestety najmłodszych to nie pocieszało. Film musi być jak książka. A to co nakręcone musi istnieć naprawdę i wyglądać tak jak na filmie. Żadnego udawania. A tu nic. Ani chrzcielnicy, ani szkieletu, ani dwojaków. Tylko najmłodsi - ze stadka pana Maćka - jęczący niemal tak, jak dusza potępiona tego chłopa, który znalazł wejście do podziemia ze skarbami i poszedł po nie, by już nigdy nie wrócić.

        Powyższy tekst pochodzi z blogu Małgosi: http://piekarska.blog.onet.pl/2,ID324671378,DA2008-06-23,index.html.

Na tropie przygody, czyli... szukajcie a znajdziecie

        Gdy piszę książki to i zmyślam i piszę prawdę. Zmyślam bohaterów, fabułę, ale wątki i zdarzenia biorę z życia, z opowieści znajomych, z historii, które przeczytałam w gazetach. Łączę je potem ze sobą i tak powstaje moja historia. Nie ja jedna tak robię. Jak się okazuje w powieściach Zbigniewa Nienackiego o Panu Samochodziku więcej jest prawdy niż fikcji. Owszem, Tomasz NN zwany Panem Samochodzikiem nigdy nie pracował w Samodzielnym Referacie do zadań Specjalnych w Ministerstwie Kultury i Sztuki, bo wątpię, czy w ogóle taka komórka tam istniała, ale nie o to chodzi. Pan Samochodzik z reguły odwiedza prawdziwe miejsca, a historyczne zagadki, które rozwiązuje pokazują nam część jakiejś historii. Warto ją poznać.

        Dziś, kiedy z roku na rok wiem więcej o Panu Samochodziku śmieszy mnie postawa znajomych, którzy poza lekturę nie wyszli. Oni zawsze twierdzą, że to książki dla dzieci. Że ludzie w moim wieku nie powinni już tego czytać. Nieprawda. Czytałam Pana Samochodzika po kilkanaście razy i za każdym razem w książkach o nim znajduję coś nowego. Nie dalej jak wczoraj zaczęłam szperać w internecie w poszukiwaniu Ernsta Wiecherta - autora "Dzieci Jerominów". Książki próżno szukać w księgarniach. Na allegro dorwałam jedynie "Las umarłych", choć można kupić jeszcze "Baśnie" oraz "Lasy i ludzie". Przeczytałam w sieci skomplikowany życiorys Wiecherta - niemieckiego pisarza mazurskiego, który w 1950 roku umarł w Szwajcarii. Gdyby nie Nienacki nie wiedziałabym, że taki pisarz w ogóle istniał. To Nienacki wspomniał o nim w książkach "Pan Samochodzik i Złota rękawica" oraz "Pan Samochodzik i Niewidzialni". Tak jak z Wiechertem jest z wieloma rzeczami - z nazwiskami, miejscowościami itp. I choć Nienacki czasem zmyśla (gdy miałam 10 lat w atlasie samochodowym Polski nadaremno szukałam Kortumowa) warto jednak to o czym pisze sprawdzać. Można przeżyć prawdziwą przygodę.

        Gdy pierwszy raz pojechałam do Jerzwałdu, a na drodze minęłam Gardzień poczułam szybsze bicie serca. Cóż... w książce "Pan samochodzik i Niewidzialni" Nienacki opisał Gardzień, w nim... ruiny dworu Jenny von Gustedt. (To tu na podłodze leżał związany Piękny Lolo). Czy stał tu taki dwór? Dowiedziałam się, że tak (informację o tym podaje nawet Wikipedia), w Gardzieniu naprawdę mieszkała Jenny von Gustedt, naprawdę była nieślubną córką Hieronima Bonaparte i Diany von Pappenheim, była tez przyjaciółka Goethego. Jej dwór (co można wyczytać z książki Nienackiego), który znajdował się w Gardzieniu, został rozebrany w 1976 roku już po napisaniu książki "Pan Samochodzik i Niewidzialni". W ostatni poniedziałek wraz z moim synem Maćkiem i Johnym Bravo wybraliśmy się szukać resztek dworu. Oczywiście wszystko w ramach zlotu Nienackofanów. Najpierw przywitał nas drogowskaz z napisem Gardzień i ogranicznikiem prędkości do 50, bo Gardzień tak jak opisał to Nienacki leży na zakręcie szosy wiodącej z Iławy do Jerzwałdu. Pierwsza napotkana osoba kieruje nas na zarośniętą ścieżkę, ale resztek dworu znaleźć nie możemy. Idziemy dość długo drogą, ale nie napotykamy nawet na jedna cegłę. Gdy zrezygnowani wracamy, pewni, że po budowli nie pozostał nawet jeden kamień, napotykamy na kobietę. Sprowadziła się tu w latach siedemdziesiątych. Dobrze pamięta dwór i... pokazuje nam jego resztki. Niski murek ukryty w krzakach, zwalone cegły i walające się dachówki. Bierzemy po jednej na pamiątkę. Tyle zostało z domu „czerwonej arystokratki” co w powieści Nienackiego i na naszych półkach z wakacyjnymi trofeami.

        W książce "Pan Samochodzik i Niewidzialni" opisany jest tez Ogrodzieniec - niemiecka nazwa Neudeck. To ostatnia siedziba i miejsce śmierci marszałka Rzeszy Paula von Hindenburga (Paula Ludwiga Hansa Antona von Beneckendorff und von Hindenburg). Po odnalezieniu ruin dworku Jenny von Gustedt jedziemy do Ogrodzieńca. Przed PGR czytam fragment z książki. Ten fragment, w którym Pan Samochodzik przyjeżdża do Ogrodzieńca i szuka pozostałości pałacu Hindenburga. Tu w 1933 roku Hindenburg symbolicznie przekazał władzę Hitlerowi. Niezbyt był z tego zadowolony. W końcu Hindenburg był dwa razy von, a Hitler... tylko kapral.
        Wjeżdżamy na teren PGR i tak jak Pan Samochodzik sekretarkę tak my pytamy jakiegoś pana o pałac Hindenburga. Pan w przeciwieństwie do książkowej sekretarki o Hindenburgu słyszał i pokazuje nam ścieżkę wiodącą do żółtego domu. Tam mamy spytać pana, który w tym domu mieszka. I tak... od słowa do słowa natrafiamy na pierwowzór starego Neumanna opisanego w książce o Niewidzialnych. Pan pokazuje nam resztki pałacu, pozbawiony sufitu skarbiec z szerokimi na dłoń żelaznymi drzwiami. Skarbiec tak dokładnie opisany przez Nienackiego w "Niewidzialnych", że aż jesteśmy zdziwieni. Wygląda tak, jak w książce. Cóż... pan przewodnik ponad 30 lat temu tak samo jak nas oprowadzał Nienackiego, bo od powojnia oprowadza tu wszystkich. Pokazuje nam drzewo, pod którym siadywał Hindenburg, a w domu gazetę z roku, kiedy pałac budowano. Po powrocie do Warszawy czytam o Hindenburgu, pałacu, mauzoleum itd. I nie zgadzam się, że Pan Samochodzik Nienackiego to książki tylko dla dzieci. Nie zgadzam się, że nic nie wnoszą. Dzięki nim poznaję lepiej historię, mam ją jak na wyciągnięcie dłoni. No i nadal przeżywam przygody. Zupełnie tak, jak wtedy, gdy czytałam te książki po raz pierwszy.

        Powyższy tekst pochodzi z blogu Małgosi: http://piekarska.blog.onet.pl/2,ID325111780,DA2008-06-25,index.html.


Zlot według Michała

        W piątek było wspólne ognisko. Wszyscy ci, którzy już wówczas dotarli z różnych zakątków Polski, piekli kiełbaski i długo, bardzo długo dyskutowali.

Sobota. Oto spotkanie w letniej kuchni - ustalamy plan jazdy na najbliższy dzień.     Sobota. Oto spotkanie w letniej kuchni - ustalamy plan jazdy na najbliższy dzień.
Wiesław zakłada punkt łączności krótkofalarskiej, reszta towarzystwa pracuje koncepcyjnie nad miejscami, które chcemy odwiedzić.     Wiesław zakłada punkt łączności krótkofalarskiej, reszta towarzystwa pracuje koncepcyjnie nad miejscami, które chcemy odwiedzić.
Zapada decyzja - najpierw na 'zouze' w Siemianach. Nasza ulubiona knajpka 'Na Skarpie', pożywny obiadek (czy może śniadanie?). Tam spotykamy rodzinkę zlotowiczów, z którymi umawiamy się na spotkanie później w Jerzwałdzie.     Zapada decyzja - najpierw na gruzińską zupę „zouze” w Siemianach. Nasza ulubiona knajpka "Na Skarpie", pożywny obiadek (czy może śniadanie?). Tam spotykamy rodzinkę zlotowiczów, z którymi umawiamy się na spotkanie później w Jerzwałdzie.
Posileni wracamy do miejsca zakwaterowania. Tutaj odwiedza nas kolejna rodzinka zlotowiczów z przychówkiem.     Posileni wracamy do miejsca zakwaterowania. Tutaj odwiedza nas kolejna rodzinka zlotowiczów z przychówkiem.
A więc - w drogę. Pragniemy obejrzeć miejsce jednego z wątków z 'Niewidzialnych'. Jedziemy do Bądza. Nie dane nam jednak było szybko dotrzeć do celu, ponieważ w oddali zamajaczyła nam stara wieża. Oczywiście zatrzymaliśmy się na zwiedzanie. Ruiny w Przezmarku - i mały problem: to własność prywatna...     A więc - w drogę. Pragniemy obejrzeć miejsce jednego z wątków z "Niewidzialnych". Jedziemy do Bądza. Nie dane nam jednak było szybko dotrzeć do celu, ponieważ w oddali zamajaczyła nam stara wieża. Oczywiście zatrzymaliśmy się na zwiedzanie. Ruiny w Przezmarku - i mały problem: to własność prywatna...
Na spotkanie wychodzi nam właściciel i nie tylko zezwala na obejrzenie nieruchomości, ale sam oprowadza nas po swojej posiadłości. Niezwykle miły i wylewny człowiek. Poświęcił nam ponad godzinę swojego czasu oprowadzając, opowiadając historię, legendy, pokazał makietę stanu pierwotnego. Po prostu pasjonat!     Na spotkanie wychodzi nam właściciel i nie tylko zezwala na obejrzenie nieruchomości, ale sam oprowadza nas po swojej posiadłości. Niezwykle miły i wylewny człowiek. Poświęcił nam ponad godzinę swojego czasu oprowadzając, opowiadając historię, legendy, pokazał makietę stanu pierwotnego. Po prostu pasjonat!
A... I jeszcze Pana Zagłobę spotkaliśmy.     A... I jeszcze Pana Zagłobę spotkaliśmy.
Docieramy do Bądza. Na wzniesieniu leśniczówka, u podnóża punkt czerpania wody z dostępem do jeziora.     Docieramy do Bądza. Na wzniesieniu leśniczówka, u podnóża punkt czerpania wody z dostępem do jeziora.
Ciekawostka - tablica wygląda jak po wojnie w Iraku, widać dziesiątki trafień z wiatrówki, a także parę większych przestrzelin. Widocznie myśliwi trenują tutaj swoje oko ;-)     Ciekawostka - tablica wygląda jak po wojnie w Iraku, widać dziesiątki trafień z wiatrówki, a także parę większych przestrzelin. Widocznie myśliwi trenują tutaj swoje oko ;-)
I znów wylądowaliśmy na popas 'Na Skarpie'. Dobija do naszej przystani Piotr Biniek ze Szczecina.     I znów wylądowaliśmy na popas "Na Skarpie". Dobija do naszej przystani Piotr Biniek ze Szczecina.
Niedziela. Jedziemy do Radzynia Chełmińskiego. To tutaj kręcono wiele scen z filmu 'Pan samochodzik i Templariusze'.     Niedziela. Jedziemy do Radzynia Chełmińskiego. To tutaj kręcono wiele scen z filmu "Pan samochodzik i Templariusze".
Zaczynamy zwiedzanie od przeogromnej porcji gofrów z bitą śmietaną. Mamy szczęście, trafiliśmy na duży festyn u podnóża zamku, organizowano „dzień bezpiecznych wakacji”.     Zaczynamy zwiedzanie od przeogromnej porcji gofrów z bitą śmietaną. Mamy szczęście, trafiliśmy na duży festyn u podnóża zamku, organizowano „dzień bezpiecznych wakacji”.
Oczywiście wszystkie służby prezentowały się dumnie.     Oczywiście wszystkie służby prezentowały się dumnie.
Zwiedzamy lochy...     Zwiedzamy lochy...
...wieżę...     ...wieżę...
...salę tortur.     ...salę tortur.
Niektórym Białogłowom bardzo podobał się fotel nabijany gwoździami.     Niektórym Białogłowom bardzo podobał się fotel nabijany gwoździami.
Zjadamy obiad...     Zjadamy obiad...
...i wyjeżdżamy do Okonina, czyli Kortumowa. Kościółek jest zamknięty.     ...i wyjeżdżamy do Okonina, czyli Kortumowa. Kościółek jest zamknięty.
Oglądamy z zewnątrz, zaglądamy przez kratkę i udajemy się na pobliski cmentarzyk.     Oglądamy z zewnątrz, zaglądamy przez kratkę i udajemy się na pobliski cmentarzyk.
Tu właśnie dołącza do nas David, który wybrał własną marszrutę. Był nawet w Piekle.     Tu właśnie dołącza do nas David, który wybrał własną marszrutę. Był nawet w Piekle.
Wracamy pod kościół. Spotykamy kościelnego i prosimy go o udostępnienie kościoła do zwiedzania. Słuchamy historii organów, dzieł sztuki, które były lub są w konserwacji. Dawid usiłuje przekręcić podstawę chrzcielnicy, jak poparzeni rzucamy się, aby mu to uniemożliwić, ale on tylko pozował do zdjęcia.     Wracamy pod kościół. Spotykamy kościelnego i prosimy go o udostępnienie kościoła do zwiedzania. Słuchamy historii organów, dzieł sztuki, które były lub są w konserwacji. Dawid usiłuje przekręcić podstawę chrzcielnicy, jak poparzeni rzucamy się, aby mu to uniemożliwić, ale on tylko pozował do zdjęcia.
Poniedziałek. Pozostaliśmy tylko my: Pani Księżyc, Psycholog, Sebastian i ja - Johny Bravo (Małgosia, Maciek, Zrazik i Michał). Jedziemy do Gardzienia. Małgosia marzyła o tym od dawna.     Poniedziałek. Pozostaliśmy tylko my: Pani Księżyc, Psycholog, Sebastian i ja - Johny Bravo (Małgosia, Maciek, Zrazik i Michał). Jedziemy do Gardzienia. Małgosia marzyła o tym od dawna.
Zaczynamy od przeczytania tego fragmentu, który właśnie odnosi się do Gardzienia i jego historii.     Zaczynamy od przeczytania tego fragmentu, który właśnie odnosi się do Gardzienia i jego historii.
Poszukujemy ruin i dopiero po drugim naprowadzeniu przez mieszkańców trafiamy na resztki rozebranego w latach 70-tych pałacyku. Zdobywamy trofea i....     Poszukujemy ruin i dopiero po drugim naprowadzeniu przez mieszkańców trafiamy na resztki rozebranego w latach 70-tych pałacyku. Zdobywamy trofea i...
...spożywamy śniadanie pod sklepem GS-u.     ...spożywamy śniadanie pod sklepem GS-u.
Dalej po PRZYGODĘ! Dojeżdżamy do Ogrodzieńca (Neudeck). Tutaj mieścił się pałac Hindenburga, to tutaj przekazał on swoja władzę Adolfowi Hitlerowi, to tutaj (a właściwie według książki w Kisielicach) Pan Samochodzik dowiedział się ciekawej historii od starego magazyniera... Nam również było dane poznać tę historię od tej samej osoby, od owego magazyniera. Tak jak Panu Samochodzikowi, pokazał on nam ruiny i pozostałości skarbca, windy, park i drzewa, pod którymi siadywał Hindenburg.     Dalej po PRZYGODĘ! Dojeżdżamy do Ogrodzieńca (Neudeck). Tutaj mieścił się pałac Hindenburga, to tutaj przekazał on swoja władzę Adolfowi Hitlerowi, to tutaj (a właściwie według książki w Kisielicach) Pan Samochodzik dowiedział się ciekawej historii od starego magazyniera... Nam również było dane poznać tę historię od tej samej osoby, od owego magazyniera. Tak jak Panu Samochodzikowi, pokazał on nam ruiny i pozostałości skarbca, windy, park i drzewa, pod którymi siadywał Hindenburg.
Zaprosił nas do domu i pokazał stare gazety, ukazujące pałac Hindenburga w Ogrodzieńcu.     Zaprosił nas do domu i pokazał stare gazety, ukazujące pałac Hindenburga w Ogrodzieńcu.
Opowiedział historię swojej rodziny, a także bardzo żywo zareagował na opisy z książki Nienackiego. Był dogłębnie poruszony, że fikcja literacka te 30 lat temu osadziła go, jako staruszka na łamach powieści. Nas także to poruszyło i z głowami pełnymi myśli zakończyliśmy poszukiwania i ZLOT 2008.     Opowiedział historię swojej rodziny, a także bardzo żywo zareagował na opisy z książki Nienackiego. Był dogłębnie poruszony, że fikcja literacka te 30 lat temu osadziła go, jako staruszka na łamach powieści. Nas także to poruszyło i z głowami pełnymi myśli zakończyliśmy poszukiwania i ZLOT 2008.

A teraz z innej perspektywy, czyli Zlot widziany przeze mnie - z pokładu jachtu...

        Choć dla mnie tegoroczny Zlot mógł zacząć się już w środowy wieczór, to jednak podtrzymując wieloletnią tradycję dotarłem do Jerzwałdu w piątek po południu. Tak zwana siła wyższa, czyli obowiązki rodzinne... ;-)
        Kilka tygodni wcześniej przeczytałem list Grześka, który postanowił zorganizować kilkudniowy rejs po Jezioraku, oczywiście tak mocno jak to tylko możliwe zahaczający o miejsca znane z książek. Jak tylko przeczytałem, że szuka on załogantów, natychmiast się zgłosiłem - chyba nikogo to nie dziwi? Ustaliliśmy więc z grubsza trasę - i chociaż z całej załogi tylko my dwaj byliśmy nałogowymi czytelnikami "Samochodzików", to wyszukałem w tym celu chyba wszystkie możliwe opisy okolic Jezioraka z "Nowych przygód", "Niewidzialnych" i "Złotej rękawicy". Miejsca do odwiedzenie zostały zatem określone na tyle szczegółowo, na ile to możliwe. Jednak kiedy przyszło do ustalania dokładnego terminu rejsu, zauważyłem, że pokrywa się on akurat z zakończeniem roku szkolnego. Zatem musiałem przesunąć termin wyjazdu o dwa dni i kiedy wszyscy wyruszyli w stronę Iławy w środę, ja mogłem tylko im zazdrościć. Umówiliśmy się tak, że Grzesiek, Eliza, Michał, Marcin i Jacek przepłyną cały Jeziorak i Płaskie, a ja wyjechawszy w piątek około południa, dotrę do Jerzwałdu miedzy piętnasta, a szesnastą. Tam chciałem zostawić samochód, zaokrętować się i wypłynąć na pierwszy w życiu rejs.
        Dojechałem niemal punktualnie, chociaż po drodze złapały mnie dwie potężne ulewy, które wymusiły znacznie wolniejsze tempo jazdy. Kiedy zajechałem na podwórko Bogusława, okazało się, że dotarli tam jak na razie tylko Aleks z Asią. Zasiedliśmy więc na tarasie, podziwialiśmy piękne widoku na jezioro i gadaliśmy, gadaliśmy... W końcu było to nasze pierwsze spotkanie, trzeba więc było jako tako się poznać :-)
        Ponieważ z tarasu doskonale widać rozległą połać Płaskiego, lada chwila spodziewałem się ujrzeć żagle zbliżającego się jachtu, gdyż umówiona pora spotkania właśnie nadeszła. Jednak minut mijały, a jezioro wciąż było puste aż po horyzont. Dopiero mniej więcej po godzinie zobaczyliśmy pojedynczy jacht, który kierował się prosto na nas. Niestety, po krótkim czasie Grzegorz zadzwonił z informacją, że wpłynięcie do kanału i zacumowanie w starej przystani Nienackiego stanowi zbyt wielkie ryzyko. Nie chcąc narażać jachtu na osadzenie na mieliźnie, zmodyfikowaliśmy naprędce plan: nasza "Krasula" zawróci i przybije do pomostu przy Krupówce, natomiast ja dotrę tam w międzyczasie z Asią, zostawiając swój samochód u Bogusława.
        Tym razem udało się już bez pudła, jacht sprawnie dobił do pomostu, na którym już czekaliśmy i nastąpiło spotkanie zapoznawcze numer dwa. Okazało się, że przyczyna lekkiego opóźnienia w rejsie do Jerzwałdu była ta sama burza, na którą trafiłem w okolicy Ostródy. W samochodzie byłem właściwie niezależny od kaprysów pogody, na jeziorze jednak nie ma z tym żartów. Wrzuciłem swoje bagaże do kokpitu, uścisnęliśmy dłonie Asi i Aleksa, umawiając się na sobotnie, wieczorne ognisko, potem sam wskoczyłem na pokład i odbiliśmy...
        Nie pierwszy raz byłem na pokładzie jachtu, ale poprzednio zaliczyłem jedynie krótkie rundki tam i z powrotem do pomostu, a tym razem zaczynał się mój pierwszy prawdziwy, kilkudniowy rejs... Niesamowite uczucie - nie dość, że rzeczywiście wypływałem, to jeszcze czekała mnie trasa śladami Kapitana Nemo i "Krasuli". Tym bardziej, że już po kilku minutach i krótkim przeszkoleniu stanąłem przy sterze. Na szczęście jezioro było puste, do brzegu nie za blisko, więc ryzyko praktycznie żadne :-)
Kierunek - przygoda... Kierunek - przygoda...         Popijając leniwie chłodne piwo, którego spore zapasy znajdowały się w lukach, rozmawiając i podziwiając krajobrazy powoli przesuwaliśmy się w stronę przesmyku łączącego Płaskie z Jeziorakiem. Moment, kiedy przepływaliśmy nad rzekomo zatopioną tam ciężarówką, minął bardzo szybko i niemal niezauważenie, a to z powodu masztu, który należało opuścić, aby uniknąć zahaczenia o linię wysokiego napięcia. To znaczy samo opuszczanie masztu było zauważalne, za to nie pozwalało skupić uwagi na obserwacji brzegów i samego akwenu. Powolutku zapadała szarówka, zaczęliśmy więc dyskutować o najlepszym miejscu na wieczorny postój. Tymczasowa decyzja była taka, że najpierw dobijemy na krótko do pomostu w Siemianach. Delegacja załogi w osobach Jacka i Michała udała na się na ląd, na krótki patrol w celu uzupełnienia stanu spiżarni i... barku. W międzyczasie zastanawialiśmy się nadal, gdzie przenocujemy - ostateczny wybór padł na Lipowy Ostrów. Samochodzik opisał tę wyspę jako pustą i dziewiczą, w odróżnieniu od Łąkowej i Bukowca, które ominął szerokim łukiem z powodu natłoku turystów. Ale dla nas przeważającym argumentem były mogiły, które według zasłyszanych opowiadań miały się tam znajdować.
Kierunek - przygoda...         Dobiliśmy zatem do wschodniego brzegu, zajęliśmy się przygotowaniem i pałaszowaniem kolacji i zaraz zrobiło się całkiem ciemno. Jednak nie zrażeni tym, śmiało ruszyliśmy na poszukiwania cmentarzyka. Nie były one trudne, na niewielkim wzniesieniu szybko odnaleźliśmy stare, odrobinę zniszczone nagrobki, według zasłyszanej legendy kryjące dwójkę mieszkańców wyspy, tak zakochanych w sobie, że zapragnęli mieszkać tu razem i cieszyć się tylko swoją obecnością, nie licząc się całkiem z resztą świata. Czy ta opowieść odpowiada prawdzie? Pewnie jak zwykle pomieszane są w niej elementy fikcji i rzeczywistości. Muszę jednak powiedzieć, że wrażenie jest ciekawe - lubię niezwykłe miejsca, a taki odosobniony mini cmentarzyk na odludnej wyspie jest czymś niecodziennym. Chociaż z tą odludnością, to może lekka przesada - kiedy tak staliśmy nad grobami, przyszło parę osób z kilku innych jachtów cumujących w zatoczkach nieopodal. Po krótkim zapoznaniu się, zdecydowaliśmy razem poszukać resztek zabudowań, należących niegdyś do pary spoczywającej tutaj snem wiecznym.
        Jednak po dwukrotnym pobłądzeniu w chaszczach i wykrotach daliśmy sobie spokój. W absolutnych ciemnościach, spotęgowanych przez otaczające nas wysokie drzewa nie miało to sensu, mimo pomagania sobie kilkoma latarkami. W nocy wszystkie koty są czarne, a nam każdy cień wydawał się szukanymi ruinami. I za każdym razem był to wiatrołom, kępa zarośli, albo inny psikus natury. Zatem powróciliśmy do jachtu i jeszcze dłuższy czas siedzieliśmy przy niewielkim ognisku. A potem moja pierwsza noc na łodzi kołysanej przez fale...
        Rano... chciałoby się powiedzieć, że obudził nas piękny wschód słońca nad jeziorem. Jednak o wschodzie, to myśmy nieomal usnęli. Wiele uroku odebrał porankowi nie tylko fakt, że nie przespaliśmy prawie połowy z tej i tak bardzo krótkiej nocy, lecz dodatkowo i to, że wszyscy uznawali ognisko bez piwa za rzecz zupełnie nienaturalną i niewystępującą w przyrodzie. Ale krótki spacer wzdłuż zalesionego brzegu znakomicie zregenerował siły i zjadłszy szybkie śniadanie - bynajmniej nie składające się z jajecznicy na kiełbasie :-) - odbiliśmy.
        Po krótkiej dyskusji wybraliśmy jako kolejny cel wschodni brzeg Jezioraka, a dokładnie ten jego fragment, na którym miały się znajdować obozowiska Tomasza, Anatola i Kazia oraz dąb Kapitana Nemo. Trzymając w ręku mapę płynęliśmy wzdłuż nieprzystępnej, zarośniętej trzcinami płycizny, bezskutecznie wypatrując czegoś, co skojarzyłoby nam się z książką. Zrezygnowaliśmy z tego szybko i zamiast dalej szukać, pożeglowaliśmy na północ, zamierzając dobić do półwyspu Bukowiec, a następnie opłynąć Czaplak, a może nawet dotrzeć dalej, do malutkiej wysepki, na której banda Czarnego Franka miała swój pierwszy obóz.
        Na miejsce postoju wybraliśmy niewielką zatoczkę, w której cumował już jeden staromodny jacht, z samotnym żeglarzem na pokładzie. Kiedy dobijaliśmy, starszy pan klecił właśnie coś z kilku żerdzi wyciętych w nadbrzeżnych zaroślach. Wdaliśmy się w rozmowę, gdyż przyszło mi do głowy, że może on pokierować nas do miejsca, gdzie powinniśmy szukać niegdysiejszej zagrody Gustawa Kodrąba. Choć nasz nowy znajomy nie był tutejszy, to jednak spędził wiele letnich miesięcy żeglując po Jezioraku, a mimo to tego nazwiska niestety nigdy nie słyszał. Po chwilowym zawodzie szybko jednak zaświtał kolejny promyk nadziei, gdyż wewnątrz półwyspu miały się według jego słów znajdować jakieś zrujnowane zabudowania, odległe tylko o kilka minut marszu od miejsca naszego postoju.
Zrujnowane zabudowania. Nie jest to dawny dom Kodrąba... Zrujnowane zabudowania. Nie jest to dawny dom Kodrąba... Zrujnowane zabudowania. Nie jest to dawny dom Kodrąba... Zrujnowane zabudowania. Nie jest to dawny dom Kodrąba...         Zgodnie z jego wskazówkami ruszyliśmy wzdłuż ogrodzenia plantacji nasiennej, ciągnącego się zaledwie o trzy - cztery metry od linii wody. Dokładnie tak jak opowiedział odnaleźliśmy ruiny - najpierw ślady fundamentów od jakichś zabudowań, z których pozostały właściwie tylko kamienne odziomki i nieco odłamków cegieł, a zaraz potem, kilkadziesiąt metrów dalej, już wśród pierwszych drzew, murowaną piwnicę, resztki schodów i zwalone pozostałości ścian. Nie sądzę, żeby mógł to być to kiedyś dom Kodrąba - po pierwsze miał on być drewniany, po drugie podobno został już rozebrany, zaś na jego miejscu rozciąga się właśnie plantacja, a po trzecie było stąd za daleko do jeziora - dobre kilkadziesiąt metrów, nie byłoby więc mowy o scenie opisanej pod koniec "Złotej rękawicy". A jednak mimo to przyjemnie było pomyśleć, że niezbyt daleko stał kiedyś inny podobny dom, bez którego nie zostałaby napisana jedna z najpiękniejszych książek, jakie w życiu czytałem.
Obelisk na dawnym cmentarzyku.         Potem przekroczyliśmy bramę plantacji i tuż za nią napotkaliśmy wielki głaz ze śladami po tablicy - zapewne pamiątkowy obelisk. Wieczorem tego samego dnia spytałem Bogusława Godyckiego o to dziwne miejsce - podobno jest to właśnie pamiątka po istniejącym tu kiedyś cmentarzyku. Czyżby to było właśnie miejsce pochówku Kodrąba opisane w artykule "W poszukiwaniu przygody"? A może raczej miejsce po cmentarzu Keilów, którego zagłada opisana została w "Wielkim lesie"? A może i jedno i drugie? Nie jestem w stanie tego rozstrzygnąć. Tablicy, jak mówiłem brak, pewnie przydała się jakiemuś złodziejowi.
Stara droga wiodąca do nieczynnego już promu. Na półwyspie roi się od zaskrońców.         Następnie ruszyliśmy wzdłuż siatki, mniej więcej na zachód, najpierw dość szeroką drogą, a potem ścieżynką ledwo widoczną wśród wysokiej trawy. W ten sposób trafiliśmy w głąb półwyspu. Kilka razy spod nóg uciekały nam niemal nadepnięte węże, niektóre mierzące nawet pół metra długości. Początkowo nawet poczułem się nieswojo, przekonany byłem bowiem, że to żmije. Lecz po chwili zastanowienia zmieniłem zdanie - żółte plamy z tyłu głowy ma przecież zaskroniec, a nie żmija, która nie bez kozery nazywa się „zygzakowata”...
Zabudowania naprzeciw bramy plantacji. Droga kończy się przy przesmyku. Widać maszty jachtów po drugiej stronie. Droga kończy się przy przesmyku. Widać maszty jachtów po drugiej stronie.         Idąc tak dobre dwadzieścia minut znaleźliśmy drogę wiodącą na południe, do przesmyku. Z pewnością była to droga opisana w "Nowych przygodach", ta sama, po której jechała ciężarówka wypełniona zbiorami bursztynu z muzeum w E. Kontynuując marsz doszliśmy nią aż do miejsca, gdzie stał słup wysokiego napięcia i między drzewami prześwitywał przeciwległy brzeg przesmyku. Do samego brzegu podejść się nie dało, chaszcze były wyższe od człowieka, a teren zaczynał być podmokły i lekko grząski. Poprzedniego wieczoru byliśmy zaledwie o kilkanaście metrów stąd, przepływając jachtem z Płaskiego na Jeziorak. Pół wieku temu, zimą 1945 roku niemiecka ciężarówka przejechała podobno miejsce gdzie się znajdowaliśmy, chcąc przebyć wąski pasek lodu i dostać się na drugą stronę, aby uciekać dalej przed nacierającymi Rosjanami. Jak się to skończyło - wiedzą chyba wszyscy.
Bagienko pośród plantacji.         Pokręciliśmy się tam chwilkę i nie pozostało nic innego jak zawrócić. W drodze powrotnej rozdzieliliśmy się, Grzesiek i ja zostaliśmy nieco z tyłu, a kiedy dotarliśmy znów do cmentarzyka, postanowiliśmy przejść polną drogą na przełaj przez plantację. Wtedy to znaleźliśmy nawet kilka bagienek, które mogłyby być żywcem wyjęte z "Wielkiego lasu", gdyby nie to, że były... sztucznie wykopane. Pewnie następcy Romanikowej uznali, że jednak oprócz drzew rosnących pod sznurek rzędami, w lesie przydatna jest też woda :-)
        Po powrocie na jacht rozmawialiśmy jeszcze chwilę z naszym sąsiadem, który wybierał się lada chwila do Iławy, aby zaokrętować żonę i wnuka, z którymi planował zwykły, coroczny rejs. Na zakończenie wymieniliśmy nasze piwo na jego dżem mirabelkowy własnej produkcji i mając na uwadze coraz silniejszy wiatr, na zrefowanym grocie wreszcie ruszyliśmy w stronę Czaplaka.
        Już od pewnego czasy na zachodnim niebie zbierały się granatowe, burzowe chmury. Z początku szły one równolegle z kierunkiem naszego rejsu, teraz jednak zaczęły się szybko do nas zbliżać, a pierwszy gwałtowny podmuch niemal położył żagiel na wodzie. Grzesiek natychmiast wykręcił jacht pod wiatr i wszyscy skoczyliśmy na dach kabiny, aby zrzucić i zabezpieczyć płótna. A potem na silniku dobiliśmy do najbliższej małej zatoczki przy brzegu Czaplaka. Zdążyliśmy jeszcze tylko zauważyć tabliczkę zabraniającą schodzenia na ląd, gdyż wyspa stanowi obecnie rezerwat wodnego ptactwa i zaraz spadły na nas potoki wody. Przeczekaliśmy nawałnicę w kabinie, grając w karty. O ileż nasa sytuacja była przyjemniejsza od nocnej przygody "Krasuli" w pierwszym postoju po wyjściu z Iławy... Michał nawet zabrał się do przypominania sobie po wieloletniej przerwie "Złotej rękawicy" i wszystko wskazywało na to, że połknął bakcyla.

Przesmyk - kiedyś trasa promu i miejsce zatopienia ciężarówki. Przesmyk - kiedyś trasa promu i miejsce zatopienia ciężarówki.
Przesmyk - kiedyś trasa promu i miejsce zatopienia ciężarówki. Przesmyk - kiedyś trasa promu i miejsce zatopienia ciężarówki.
Przesmyk - kiedyś trasa promu i miejsce zatopienia ciężarówki. Przesmyk - kiedyś trasa promu i miejsce zatopienia ciężarówki.
Przyladek Sandacza.
Przyladek Sandacza.
Żak.

Czaplak zostaje za rufą.         Kiedy niebo przejaśniło się, było już zbyt późno na zwiedzanie wyspy, a zresztą powstrzymywała nas ta tablica. Popłynęliśmy zatem z powrotem w stronę Płaskiego i dalej do Jerzwałdu, aby stawić się na wieczorne zlotowe ognisko. Przepłynęliśmy ponownie przesmykiem obok Przylądka Sandacza, ponad spoczywającą na dnie ciężarówką, z której Wacek Krawacik wydobył bursztynowy skarb. Tym razem miałem w pogotowiu aparat i po złożeniu masztu zdążyłem jeszcze utrwalić przejście obok wylotu linii wysokiego napięcia. Utrzymywał się stały wschodni wiatr, zatem całą połać Płaskiego przebyliśmy halsując, a ja tym razem spróbowałem prowadzenia jachtu pod żaglami. Po drodze zauważyliśmy żak należący pewnie do rybaka Plichty, ponieważ jednak był środek dnia, nie było obaw, że łobuzy od Czarnego Franka zniszczą go. Popłynęliśmy więc dalej. A dalej zdarzył się mały wypadek, kiedy Marcin chcąc rozprostować kości stanął na rufie i wychyliwszy się zbytnio, nagle wywinął fikołka i zanurkował w ciemną toń. Na szczęście nie stracił głowy, lecz natychmiast chwycił się trapu i przez długą chwilę pruł fale, wisząc głową w dół i trzymając na pokładzie nogi. Jak potem opowiedział, jego pierwszą myślą było ratowanie klapek :-)
Półwysep Bukowiec.         Wreszcie przybiliśmy do pomostu przy półwyspie i po chwili maszerowaliśmy już w stronę kwatery głównej zlotu, na wieczorne ogniska. Trzeba było jeszcze zrobić szybki wypad do Iławy, żeby na wszelki wypadek uzupełnić paliwo na jachcie, nie mogliśmy bowiem ryzykować, że jutro zostaniemy skazani jedynie na żagiel. Kiedy więc zasiedliśmy wreszcie wokół płonących bierwion było już całkiem ciemno. Nie przeszkadzało to jednak w zwykłych zlotowych atrakcjach, jak na przykład konkurs pytań i odpowiedzi, w którym bardzo aktywny udział wziął Michał, mając świeżo w pamięci przeczytaną kilka godzin temu książkę. Potem dla zmiany nastroju odbyło się czytanie fragmentów "Skiroławek", tych z Kłobukiem w roli głównej. Kiedy wreszcie wróciliśmy na jacht już świtało.
Jezioro Płaskie. Jezioro Płaskie. Jezioro Płaskie. Jezioro Płaskie.         Mimo to obudziłem się o wiele wcześniej niż poprzedniego dnia, bo koło ósmej. Wkrótce też wstał Grzesiek i nie bacząc na to, że inni jeszcze śpią, zdecydowaliśmy się odbijać niezwłocznie, aby mieć większe szanse dotrzeć do Iławy przed osiemnastą. I to był naprawdę długi rejs. Początkowo mieliśmy słońce w oczy i puściutkie Płaskie, potem za przesmykiem, już na Jezioraku zaczęło się robić coraz bardziej tłoczno, spotkaliśmy nawet naszego wczorajszego znajomego z Bukowca - zgodnie z zapowiedzią płynął do Iławy po rodzinę. Zazdrościłem mu, że zostanie tu jeszcze na kilka tygodni, aby wałęsać się bez celu gdzie tylko przyjdzie ochota, podczas gdy mnie już za kilka godzin czekała tylko jazda do domu i od jutra zwykłe dni pracy.
Jezioro jeszcze puste. Jezioro jeszcze puste.         Kiedy minęliśmy Gierczak, brzegi jeziora zbliżyły się do siebie i posuwaliśmy się na południe w coraz węższej rynnie. W końcu znudziło nas robienie zwrotów co dwie-trzy minuty tym bardziej, że mimo niezwykle słonecznej pogody, wiatr wzmagał się coraz gwałtowniej, co jakiś czas niemal kładąc jacht na burtę. Po zrzuceniu żagli zaczęliśmy więc płynąć na silniku - przydała się uzupełniona wczoraj benzyna. I tym sposobem bez dalszych przygód dotarliśmy do przystani w Iławie, mniej więcej godzinę przed wyznaczonym czasem. Załoga wzięła się za porządkowanie kabiny, a ja zabrałem się z Grześkiem po moje autko, stojące cały czas w Jerzwałdzie. Nasz pobyt tam nie trwał długo, gdyż nie zastaliśmy żywego ducha, widocznie wszyscy wyruszyli na kolejną wycieczkę krajoznawczą. Obeszliśmy tylko lekkie pobojowisko pozostałe po wczorajszym całonocnym spotkaniu i wróciliśmy do Iławy. Jako nowicjusza wśród żeglarzy, czekało na mnie jeszcze szorowanie pokładu i była to ostatnia „atrakcja” tegorocznego zlotu. Do domu dotarłem po trzyipółgodzinnej jeździe, około dwudziestej drugiej.
        W sam raz, aby klapnąć w fotelu i popijając piwo zacząć wspominać przeżycia ostatnich trzech dni...


2008 © http://www.nienacki.art.pl

Masz uwagi? Napisz
Hosting: www.castlesofpoland.com
Autorzy: Małgorzata Karolina Piekarska, Michał Sieciński, Piotrek Szymczak.
2008.06.22 - 2008.11.25