Piotr Sikorski: Śladami Pana Samochodzika po Jezioraku i Drwęckim
Rejs po Jezioraku był moją inicjatywą.
Na pomysł wpadłem zaraz po zlocie, na którym okazało się, że bez łódki nie sposób zobaczyć wielu ciekawych miejsc. Jednak dopiero latem 2004 roku mogłem te plany zrealizować - wraz z kolegą Marcinem ruszyliśmy śladami Tomasza. Uwolniliśmy się od obowiązków rodzinnych - i pomimo trzydziestu sześciu lat na karku - udało nam się przypomnieć sobie wrażenia doznane przy pierwszym czytaniu przygód Samochodzika. Oczywiście zabrałem ze sobą kilka książek, których akcja rozgrywała się w tych okolicach - rejs po Jezioraku bez takich przewodników byłby bezsensowny. Co prawda Marcin czytał wszystkie "Samochodziki" - tyle że miał mniej więcej dwudziestoletnią przerwę i dopiero teraz dostał znów w swoje ręce "Nowe przygody" i "Złotą rękawicę" - stwierdził potem, że jeszcze wciąż nie wyrósł z tych lektur. Co ciekawe on mieszka teraz na stałe w Szwecji i według niego model wychowawczy przedstawiony przez Nienackiego jest bliski temu, co proponują szwedzcy pedagodzy.
13 sierpnia
Jeziorak wita nas deszczem, zaokrętowanie jest zatem więcej niż błyskawiczne. Właścicielka parkingu, na którym pozostawiliśmy samochód ma na imię Zenobia :-) - zauważamy to spojrzawszy na kwitek. Jest to zatem pierwszy znak, że podążamy właściwym tropem. Wrzucamy do kabiny plecaki, a ponieważ jest już mocno po południu, udajemy się na obiad. W pobliżu kei jest pole kempingowe z restauracją, której budynek na pewno pamięta czasy Tomasza. Położony on jest po drugiej stronie szosy na terenie pola namiotowego. Wnętrze jest charakterystyczne dla tamtej epoki, a najlepiej zapadają mi w pamięć stoły z płyty pilśniowej na drucianym stelażu i żeliwne spłuczki klozetowe. Czas oczekiwania na zamówienie na pewno nie jest porównywalny z McDdonaldem, a ponieważ nie stosuję technik polecanych przez Jana Nepomucena Lubińskiego, to swoje muszę odczekać.
Chociaż jak wspomniałem na jacht weszliśmy już w porze obiadowej, to załadunek, posiłek i spacer po Iławie w poszukiwaniu drobnych sprawunków zajęły sporo czasu. W efekcie wychodzimy z portu po zachodzie słońca. Wzorem pana Tomasza kładziemy się jeszcze przedtem na dłuższą chwilę na ławce w kokpicie, oczekując na pojawienie się Bajeczki. Ponieważ nie jestem zaprzysięgłym wrogiem alkoholu, nie obywa się bez tego dodatku. Lekko otumaniony procentami łatwiej wczuwam się w atmosferę ze stronic książki.
Prom opisany w "Złotej rękawicy" kursuje nadal łącząc Iławą z Wielką Żuławą. Tłumu turystów co prawda nie zaobserwowałem, ale może dlatego, że było to już po sezonie?
Był już wieczór, kiedy wreszcie opuściliśmy Iławę, początkowo wiatr mieliśmy przeciwny i w wąskiej rynnie jeziora trzeba było nieustannie halsować, potem, gdy upłynęliśmy zaledwie kilka kilometrów, wiatr zupełnie ucichł i żagle obwisły, jakby zmęczone nawet tą krótką pracą. Cytat idealnie pasuje do opisu mojej podróży. Ale w przeciwieństwie do Tomasza, armator zadbał o wyposażenie naszej łódki w silnik, co pozwala nam bez zbędnego wysiłku dotrzeć do miejsca na nocleg. Ponieważ wyprawa miała dotyczyć jedynie szlaku wodnego, na postój wybieramy lewy brzeg rezygnując z rowerowej wyprawy do Boreczna. Noc upływa spokojnie, bez burzy, choć pewnie dla zachowania pozorów zgodności z powieścią kropi niewielki deszczyk.
14 sierpnia
Ranek wita nas pięknym słońcem i niestety północnym wiatrem, szczęśliwe dość mocnym. Ruszamy więc pod ten wiatr.
Po kilkudziesięciu halsach docieramy do wejścia na jezioro Widłąg. Tu wykrywam pewną nieścisłość: Pan Samochodzik goniąc piratów płynie pełnym wiatrem w kierunku Iławy i przesuwa rączkę rumpla w prawo, a przecież wówczas jacht skręciłby w lewo, czyli nie na Widłag, a akurat w przeciwną stronę. Ot, taki drobiazg różniący samochód od jachtu. Jezioro Widłag jest dokładnie takie jak opisuje Autor, warte odwiedzenia, wyjątkowo malownicze i doskonałe na biwak. Płyniemy wzdłuż linii brzegowej i po zatoczeniu koła wracamy na Jeziorak, opuszczając to miejsce o wyjątkowo pięknych okolicznościach przyrody. Choć przebywaliśmy tu kilkadziesiąt minut, nie zauważyliśmy żadnych piratów. Wygląda to na kolejną nieścisłość :).
Ruszamy dalej na północ, mając niezmiennie przeciwny wiatr. Po południu docieramy na Gierczak. Opływamy wysepki dookoła i podejmujemy próbę pokonania przesmyku. Jacht nie wehikuł, mielizna skutecznie udaremnia realizację planu. Utknęliśmy. Kiedy łódka pomimo podniesienia miecza i płetwy sterowej zatrzymała się, a ja trochę szarpię się z silnikiem, plusk wody wzbudza zainteresowanie klasycznego egzemplarza gatunku pana Anatola. Ten besserwisser udziela nam wielu cennych wskazówek typu: proszę zostawić silnik, niech pan podniesie miecz, niech pan dobrze zaknaguje, teraz podnieście płetwę sterową, jeden z was niech skoczy z cumą do wody i itp. Z wrażenie jak zahipnotyzowany karnie wykonuję jego polecenia. No - pan Anatol, wypisz, wymaluj...
Wieczorna kąpiel i znów stopa wody pod kilem. Wybieramy miejsce na nocleg i niecierpliwie czekamy na zmrok, aby sprawdzić czy naprawdę wyspa robi nocą tak nieprzyjemne wrażenie, jak pamiętamy z "Nowych przygód". Co prawda nieco się ona zmieniła od tamtych czasów. Brzegi nadal porastają drzewa i krzaki, ale wnętrze jest zarośnięte dwudziesto- dwudziestopięcioletnimi drzewkami i nikt już nie wypasa tam owiec. Natomiast bandy Czarnego Franka nadal odwiedzają to miejsce, pozostawiając po sobie widoczne ślady. Noc nie jest tak ponura, jak to opisywał Autor, może dlatego że na wyspie nie jesteśmy sami - kilka zacumowanych łodzi widziałem nim dobiliśmy do brzegu, a może dlatego ze ruda wóda na myszach dodała nam odwagi.
15 sierpnia
Rejsu ciąg dalszy: płyniemy wzdłuż brzegu wyspy północnej, uważnie wypatrując czy przypadkiem nie zobaczymy pana Anatola wzywającego pomocy po ataku wielkiego buhaja. Później mijamy wyspę Łąkową. Namioty małe i duże, podobne do indiańskich wigwamów, do chatek z altanami, namioty bogate i ubogie, ciasne i przestronne, o dachach płaskich i stromych - królowały na wyspie, a przed każdym z nich smażono coś na kuchenkach... jakbym za pomocą lornetki przeniósł się trzydzieści lat wstecz.
Bierzemy kurs na Kragę. Wybierając się do Ostródy trzeba położyć maszt. A potem na ponad trzydzieści kilometrów zamieniamy jacht w motorówkę. Kragę zamykał półkoliście sklepiony most na szosie łączącej Iławę z Borecznem. Za mostem zaczynało się jezioro Dauby.
Łatwo odnajdujemy wejście do kanału, nie widząc niestety nigdzie ani śladu "Lorda Jima".
Zaczyna się niezwykle malownicza część podróży, z ciekawostką techniczną - odcinkiem biegnącym w poprzek Jeziora Karnickiego. Płyniemy bez postojów, rezygnując z pieszej wędrówki do pałacu w Karnitach. Może wiadomość o pobycie tam Diany Denver byłaby w stanie wyrwać nas błogiego nicnierobienia, bo jej widok zrekompensowałby z pewnością trudy czterokilometrowego marszu. Sam pałac widziałem przecież w zeszłym roku, a panny DD czekają może na nas w Ostródzie... Po drodze śluza Miłomłyn, długa na parę metrów z trzymetrową różnicą poziomów wody, zyskuje miano największej na szlaku.
Słońce już zachodzi, kiedy docieramy do Ostródy - po drodze mijając most kolejowy. Tu widać następną rozbieżność pomiędzy literaturą a rzeczywistością. Pod mostem również przepływamy ze złożonym masztem. Do góry sterczy jedynie specjalny pomocniczy bom, służący do kładzenia i stawiania masztu. Nad wodę wystaje on maksymalnie na trzy metry, a i tak uderzamy nim o most. Stróżka potu płynie mi po plecach, kiedy widzę zbliżający się wiadukt, a nie mamy już możliwości zatrzymania jachtu. Na szczęście to małe zderzenia obyło się bez konsekwencji. Jednak jeżeli takim kikutem uderzamy o most, to absolutnie nie jest możliwe, aby Tomasz przepłynął pod nim na żaglach tak, jak to opisuje w "Złotej rękawicy": Tym razem wiatr wiał od wschodu, więc fordewindem szybko przeszedłem pod mostem kolejowym i znalazłem się w drugiej części Jeziora Drwęckiego.
16 sierpnia
Po nocy spędzonej w Ostródzie na jeden dzień rozstajemy się z przygodami Samochodzika, aby zobaczyć ciekawostkę na skalę światową: tunel, którym jachty przepływają pod nasypem kolejowym. Tunel ten wykonany został z cegły i pomimo upływu kilkudziesięciu lat nie ma ani śladów wilgoci na ścianach. Przykład solidnego niemieckiego projektowania i pracy wykonanej rękoma polskich budowniczych. Kolejne miejsca bardzo interesujące i warte odwiedzenia, to od strony lądu to miejscowość Stare Jabłonki, a od wody jeziora Szeląg Wielki i Szeląg Mały. Szeląg Wielki to typowy przykład jeziora rynnowego: podłużne i głębokie, na środku odczytany z echosondy pomiar wskazuje sto dwadzieścia stóp głębokości, co po czterech zmierzonych na kanale naprawdę robi wrażenie...
Wieczorem wracamy do Ostródy i szlaku przygód Tomasza.
17 sierpnia
Wyruszamy bladym świtem. Szybko, na silniku mijając most kolejowy, docieramy do brzegu naprzeciw wejścia do kanału. Miejsce to szczególe dla fanów Samochodzika i wątków kobiecych: to właśnie tu Tomasz po raz pierwszy spotyka Miss Dianę.
Oczami wyobraźni obserwuję pasjonujący pojedynek pana Tomasza z niedoszłymi porywaczami panny Denver, jego zwycięstwo i sromotną ucieczkę gangsterów zdezelowanym (zapewne) wartburgiem.
Następnie wracamy kanałem na Jeziorak. Kragę już znamy, więc szybko kierujemy się na Zatokę Rudną. Po drodze Bramka Pomielińska i oto przed nami słynny Przylądek Sandacza. Nie mamy wędek, nie sprawdzimy więc czy ryby biorą. Po prawej widać brzeg, na którym rośnie kilka starych dębów przypominających baobaby. Staram się przepłynąć jak najbliżej i w efekcie znów nieomal kończymy na mieliźnie, całkiem jak Wacek Krawacik. Szczęśliwie znamy scenariusz "Nowych przygód" i możemy pominąć te mniej szczęśliwe.
Po chwili przed dziobem mamy Czaplak w całej jego okazałości. Podziwiamy panoramę wyspy, chociaż nasze oczy wypatrują raczej małej zielonej wysepki z gęstwiną drzew i krzaków. Jest, a właściwie są nawet dwie. Bliższa opisowi wydaje nam się Kępka i do niej właśnie dobijamy. Wyspa rzeczywiście dokładnie odpowiada temu, co można wyczytać w książce. Dla poczucia klimatu tamtej nocy na chwilę udaję przywiązanego do drzewa i staram się nie oganiać przed komarami. Wytrzymuje piętnaście sekund... makabryczna tortura. A przecież Tomasz pisze: Byłem tylko w spodenkach, bo łobuziaki z bandy Czarnego Franka nie pozwoliły mi ubrać się. Z początku wolałem nawet deszcz niź roje komarów, które wabiła moja golizna (...).
Roje!
Ruszamy dalej, opływając Czaplak znów bierzemy kierunek na Przylądek Sandacza.
18 sierpnia
Kurs na Jezioro Płaskie. Dzisiaj w planie mamy poszukiwania zatopionej ciężarówki i nocleg w domu Pisarza.
Ponownie musimy złożyć maszt. Nad przesmykiem przechodzi linia wysokiego napięcia, kilka tygodni wcześniej doszło tu do tragicznego wypadku porażenia prądem załogi przepływającego pod drutami jachtu, zresztą tego samego typu jak nasz. Wpływamy na przesmyk i rozpoczynamy poszukiwania za pomocą echosondy. Niby niewielki akwen staje się nagle olbrzymim jeziorem. Krążymy pond godzinę starając się nie przepływać dwa razy nad tym samym miejscem. Dopiero teraz poznaję prawdziwą wartość mapy z zaznaczonym miejscem zatopienia ciężarówki. Bez niej poszukiwania przypominają granie w toto-lotka. Wiadomo, że można wygrać, ale nie wiadomo co skreślić.
Po godzinie bezowocnych poszukiwań wpadam na pomysł, aby najpierw znaleźć na brzegu domniemaną drogę przejazdu ciężarówki i na jej przedłużeniu wznowić poszukiwania. Tak upływa kolejna godzina i nagle na ekranie echosondy pojawia się coś, co przypomina szoferkę ciężarówki. A przynajmniej tak zostaje to zgodnie ustalone przez członków ekipy poszukiwawczej. Bez mapy i zaznaczonej dokładnej pozycji zatopionych zbiorów poszukiwania w mało przejrzystej wodzie mogą trwać w nieskończoność. Manewr z przedłużeniem drogi zmniejsza obszar poszukiwań o osiemdziesiąt procent, ale pozostałe dwadzieścia to i tak dużo, dużo wody.
Rano rozmawiałem przez telefon z Piotrem, że fajnie byłoby wykonać podwodne zdjęcia zatopionego obiektu. Mam wodoszczelny aparat, trzy metry to nie głębina, więc...? Więc zejście do wody i rozczarowanie. Nic nie widać - może mój sprzęt jest nie dość dobry? W tej wodzie na głębokości trzech metrów nurek nie zrobi zdjęcia własnej dłoni, a co dopiero jakiegoś obiektu. I nie pomoże żadne doświetlanie, podobnie jak na mgłę po prostu nie ma mocnych. Możliwe, że wczesną wiosną, kiedy nie ma glonów, woda robi się bardziej przejrzysta, ale w tym czasie będzie też znacznie zimniejsza, co wykluczy długie podwodne poszukiwania. Wygląda, że Autor skutecznie zabezpieczył się przed zweryfikowaniem przez czytelników pomysłu na powieść.
Nie przepadam za nurkowaniem, a w mętnej wodzie ta niechęć rośnie tysiąckrotnie. Zatem nie próbuję szukać po omacku tego, co widzieliśmy na ekranie. Zanotowaliśmy oczywiście pozycje z GPS, ale wszystkie wpisy zostały utracone przy wymianie baterii. Dziwne, ale w starych modelach Garmina pamięć potrzebuje zasilania inaczej kasuje się. Jak widać, przed kolejnymi wyprawami odkrywczymi stoją jeszcze poważne wyzwania...
Kończymy poszukiwania i płyniemy Płaskim w kierunku Jerzwałdu. Dzwonię do pana Godyckiego, nikt nie odbiera, wygląda na to, że z noclegu nici. No cóż... trudno. Zatoka w pobliżu domu pisarza okazuje się płytka i tak zarośnięta, że wodorosty niemal zatrzymują łódkę. Woda za jachtem jakby się gotowała, dopiero całkowite podniesienie miecza i płetwy sterowej uwalnia nas z uchwytu niewidzialnych macek. Robię pamiątkowe zdjęcie domu Pisarza od strony jeziora i ruszamy w dalszą drogę. Przez lornetkę widzę zatrzymujący się przed bramą samochód i kilka osób upamiętniających na zdjęciu swoja wizytę. O ile się nie mylę, są to nastolatki - dobrze, że oni jeszcze ciągle czytają.
19 sierpnia
Powrót do Iławy.
Po drodze odwiedzamy Siemiany, Lipowy Ostrów, Bukowiec. Na Bukowcu nie szukaliśmy miejsca, gdzie Lisia Skorka ukrył mapę. Cóż - zapomniałem o tym... Siemiany chyba mocno się zmieniły od czasów Samochodzika. Żaden dom nie przypomina willi pana Lejwody. A może ta istniała tylko w wyobraźni Pisarza?
Droga powrotna upływa szybko i właściwie bez problemów. Ale nie bez przygody :-)
Noc spędzamy na Lipowym Ostrowie. Jak przystało na rutyniarzy z pewną nonszalancją rzucamy kotwice na rufie, a dziób cumujemy do drzewa. Jego gałęzie nie pozawalają na zbytnie zbliżenie się do brzegu, wobec czego wybieramy się na linie kotwicznej. Obok nas cumuje jeszcze dwa jachty. Ich załogi schodzą na ląd, a my rozleniwieni obserwujemy czterech facetów po trzydziestce, którzy niczym pracowite mróweczki zbierają chrust na ognisko. Kiedy zapada zmrok, a stos gałęzi płonie że hej, jeden z nich przynosi gitarę i coś sobie brzdąka. Szczęki nam opadają, kiedy godzinę później siedzi już przy ognisku kilka na oko dwudziestoletnich dziewczyn. Wszystko jasne - ognisko nie było dla tych trzydziestolatków, a stanowiło jedynie coś na kształt zaproszenia wystosowanego przez superpodrywacza. Eh... chyba znów nieuważnie czytałem...
Przez cały wieczór zanosiło się na burzę, która nadeszła dopiero wtedy, kiedy już wygodnie leżałem w śpiworku. Najpierw wiatr zaanonsował jej nadejście, silne podmuchy uderzyły od strony rufy. Poczułem nagle, że łódka drgnęła - czyżby puściła kotwica?! Wyskakujemy na pokład i tam zastaje nas burza będąca już w pełni sił. Kotwica faktycznie nie trzyma, a jacht przesuwa się w stronę brzegu, niebezpiecznie zbliżając się masztem do grubych gałęzi drzew. Przygoda przez duże P - made by Nienacki. Nie ma innego wyjścia, wchodzę do wody i przesuwając ręcę wzdłuż liny kotwicznej szukam jej końca. Na szczęscie dla mnie nie jest zbyt głęboko, ale i tak muszę zaryzykowąć kucnięcie, choć stoję teraz po pas w wodzie. Kiedy tak kucam szukając po omacku pewnego chwytu na kotwicy, trzydziestocentymetrowe fale przelewają się nad moją głową. W oryginale fale miały dwa, a nawet trzy metry - trochę tu Autor przesadził, ale ja się tylko z tego cieszę.
Jest dokładnie tak, jak pisał Nienacki: nie szukaj przygody, ona sama cię znajdzie.
Po chwili udaje mi się umocować kotwicę, wybieramy cumy i już jacht jest bezpieczny i gotowy na dalsze narowy burzy. Wracamy więc do kabiny, a tam już na nas czeka pękata buteleczka z rudym płynem. Nawet Tomasz pozwolił sobie na kieliszek koniaku, zatem i my zdanie Nie pijemy alkoholu wykreślamy chwilowo, jako nieadekwatne do sytuacji. Ranek dwudziestego sierpnia wita nas już piękną pogodą i jednocześnie widocznym dnem w pękatej butelce.
Kończy się fantastyczny tydzień spędzony na Jezioraku dzięki zaproszeniu wystosowanemu trzydzieści lat temu przez Pana Nienackiego.
Atrakcyjność akwenu oceniam na czwórkę z plusem. Ceny są bardzo przystępne, może poza czarterem, ale nie należy na tym oszczędzać, ponieważ niewiele tańsze firmy oferują znacznie niższy poziom usług i jakości sprzętu. Sprawdziłem firmę Otulak - stosunkowo droga, ale trzyma wysoki standard.
Gorąco polecam odwiedzenie Jezioraka. Jeżeli wszystko się uda, to planuję powtórzyć rejs po tym akwenie.